środa, 30 grudnia 2015

Feblik




   Jestem kobietą w wieku bardzo poważnym (pamiętam, gdy na liście przebojów była Bogurodzica, a gdy idę do lekarza, to ten mnie bada izotopem węgla), ale to nie znaczy, że wszystkie książki dla dzieci i młodzieży wyniosłam do pokoi moich szkodników i z zasady do nich nie zaglądam. 
   Książki pani Małgorzaty Musierowicz odkryłam już jako matka dwójki małych jeszcze wtedy dzieci (młodych, mój syn nigdy nie był mały). Moja uczennica przyniosła mi "Kwiat Kalafiora" i powiedziała, że koniecznie muszę zainteresować się "Jeżycjadą", bo bardzo jej przypominam jedną z bohaterek, Gabrysię. Oczywiście przeczytałam, polubiłam i szukałam kolejnych części tej poznańskiej sagi. 
   Uznaliśmy, (najlepszy z mężów i ja), że książki te są tak mądre, wartościowe i przy tym śmieszne, że warto zainteresować nimi nasze dzieci i nie tylko - zarówno córce, jak i chrześniaczce sprezentowaliśmy całą serię z okazji Komunii Świętej. Teraz mogę się tylko cieszyć, że córka chętnie czyta kolejne części, ale i ja do nich zaglądam z przyjemnością. Wbrew temu, co gdzieś przeczytałam, to nie jest naiwna proza dla egzaltowanych nastolatek. To bardziej "Pedagogika serca", jak w tytule książki pani doktor Marii Łopatkowej. 
   Musierewiczowa uczy, że ze szczęśliwych domów wyrastają szczęśliwe dzieci. Może nie zawsze będzie im w życiu łatwo, bo świat będzie wykorzystywał ich dobroć, łatwowierność, chęć niesienia pomocy. Ale będą to dzieci o silnym kręgosłupie, potrafiące wśród wątpliwych ścieżek wybrać tę właściwą, niekoniecznie łatwą, potrafiące kochać i CZYTAJĄCE. Szukające mądrości w książkach i w spotkaniach z bliskimi osobami. Tak po prostu. 
Piszę więc o tej książce, bo tak jak jedna z bohaterek:
"Kiedy lubię jakąś książkę, chcę, żeby wszyscy ją przeczytali. A już zwłaszcza miłe osoby."

czwartek, 24 grudnia 2015

Na Święta Bożego Narodzenia

Znalezione obrazy dla zapytania Boże Narodzenie

   Każdego roku, już od stycznia, zbieram w kolorowe pudełka Wasze Słowa. Nie, nie w osobne - mieszam je, ale wiem dobrze, które od kogo pochodzą.
   Są tutaj kolorowe ciepłe świeczki, żółte jabłuszka, duże złote kule, w których przegląda się cały pokój i gitara, mniejsze kulki, te wesołe, pstrokate, śliczne białe śnieżynki - delikatnie opadające na rozgrzane serce. Jest też piękna, duża srebrna gwiazda, chłodna trochę, ale dodająca wszystkim innym ozdobom wspaniałego, nierzeczywistego blasku.
   Niektóre słowa gdzieś się gubią w mrocznej szafie i jeśli nie włożę ich od razu do któregoś pudełka, to czasami znajduję je dopiero po kilku latach, przypadkowo, niektóre już brzydkie, zniszczone, a inne w świetnym stanie - jakby odosobnienie i zapomnienie dodało im urody.
   Pod koniec grudnia wyciągam z szafy wszystkie pudełka, zaglądam do środka. Oj, stłukły się niektóre z kulek, żal. Czasami można coś naprawić, przykleić, przyczepić drucik i prawie nie ma śladu uszkodzenia. Niekiedy jednak biorę w dłonie resztki słów i gorzko płaczę nad nimi, żałując, że za mało o nie dbałam. Jak to dobrze, że te najpiękniejsze i najważniejsze są zdrowe - świeczki, gwiazda, piękne złote kule, śnieżynki.
   Najpierw układam je wszystkie na stole, odkurzam, rozpoznaję, a potem ubieram nimi świąteczne drzewko. Brakuje słów, by opisać, jak piękna jest choinka ubrana Waszymi słowami. 
   Obraz tak przystrojonego drzewka pomaga mi przez cały następny rok.


Wszystkim życzę błogosławionych świąt Bożego Narodzenia. Darujmy innym dobre słowa, uczynki,  myśli i modlitwy. Wszystkiego "najdobrzejszego".


niedziela, 20 grudnia 2015

Idź, postaw wartownika




   W przerwie między myciem okien i pieczeniem pierników pragnę napisać o książce Harper Lee, która mocno mnie poruszyła. 
   Podobno w rankingach książek ulubionych lub takich, które zrobiły ogromne wrażenie, na wysokim miejscu, od wielu już lat, ulokowała się inna książka tej autorki "Zabić drozda". Wszyscy pamiętamy też genialną adaptację tej powieści z Gregorym Peckiem. 
   Książka, którą teraz  polecam powstała także w latach pięćdziesiątych, została wydana dopiero w tym roku, ale zadziwia jej aktualność. Dwudziestoparoletnia Jean Louise, bohaterka poprzedniej powieści, przyjeżdża z Nowego Jorku do domu rodzinnego. 
"Zmieniła się z krnąbrnej dziewuchy w ogrodniczkach o mentalności rewolwerowca w całkiem niezłą podobiznę ludzkiej istoty".
Jest trochę pogubiona, niepewna uczuć, ale zbuntowana na zastany w małym miasteczku świat obracający się wokół ploteczek i skostniałych zwyczajów. Obserwuje zachowanie swoich rówieśniczek, mężatek oraz "panien wiecznej nadziei" i nie chce taka być, uważa, że "zakościołowałyby ją na śmierć".  Wciąż autorytetem jest dla niej ojciec, drogowskaz wszelkich wątpliwości. Łatwo jednak kochać abstrakcyjną sprawiedliwość, łatwo też zostać bohaterem dla własnych dzieci, na początku każdy rodzic nim jest. 
"Za każdym razem, gdy musi podjąć decyzję, odruchowo i podświadomie zadaje sobie pytanie:A co by zrobił Atticus?"
   I własnie ukochany ojciec, który kiedyś tłumaczył, że wszyscy jesteśmy równi wobec Boga, dziś nagle broni tezy, że jednak nie wszyscy na tę równość są przygotowani. Jean Louise nie może przeboleć takiego rozczarowania:
"Dlaczego nie wytłumaczyłeś mi zawczasu, że to Bóg stworzył rasy i czarnych ludzi umieścił w Afryce na stałe specjalnie po to, by misjonarze mogli do nich jeździć z informacją, że wprawdzie Jezus ogromnie ich kocha, ale powinni zostać tam, gdzie się urodzili. (...) Że Jezus kocha wszystkich ludzi, a mimo to trzeba między nimi wyznaczać bariery? Że Jezus dał każdemu wolność, ale  tylko w granicach owych barier..."
   Bohaterka słucha tego, co mówią jej najbliżsi i nie rozumie, jak to się stało, gdzie się podział jej świat, jej wartości, runęła konstrukcja budowana przez lata, nie zostało nic z tego, co było ważne. Musi liczyć tylko na swój osąd, na to, w co wierzy. Jej stryj mądrze to tłumaczy:
Wyspą każdego człowieka, Jean Louise, jego wartownikiem jest sumienie".
   Ta książka wydaje mi się literacko nierówna. Chwilami porywa, momentami ciągnie się lub kręci w kółko, jak wir na jeziorze. Ale nie żałuję, że ją przeczytałam. Przeżyłam ostatnio tak wiele rozczarowań postawami ludzi, którzy  mówią o sobie, że są chrześcijanami. A jednocześnie dzielą ludzi na lepsze i gorsze rasy, posuwają się nawet do tego, że na swoją modłę interpretują słowa Papieża. 
Na koniec jeszcze jedno zdanie stryja skierowane do bohaterki:
"Przyjaciele, Jean Louise, potrzebują cię najbardziej wtedy, gdy są w błędzie. Nie jesteś im potrzebna, kiedy racja znajduje się po ich stronie."
Ktoś wczoraj zauważył, że gdyby spod Żłóbka zabrać Żydów i Arabów, zostaną tylko zwierzęta.

niedziela, 6 grudnia 2015

Stan zdumienia



 "Stan zdumienia" to mądra i piękna  książka Ann Pratchett. Przeczytałam tę książkę  z ogromnym zainteresowaniem, zachwycona pomysłem, pytaniami, które rodziły się podczas lektury, ale reklamowanie jej jako współczesnej, kobiecej wersji "Jądra ciemności" wydaje mi się tanim chwytem marketingowym - nie powinno się dzielić literatury na żeńską i męską, jest po prostu dobra i zła. 
   Historia jest bardzo ciekawa, Marina, czterdziestodwuletnia farmaceutka pracująca w dużym koncernie farmaceutycznym, dowiaduje się o tym, że jej przyjaciel i współpracownik zmarł  w amazońskiej dżungli, gdzie pojechał wyjaśnić sprawę przygotowań do produkcji leku mającego znacznie wydłużyć czas, kiedy kobiety mogą zajść w ciążę. Marina wyjeżdża aby, na prośbę żony przyjaciela, wyjaśnić zagadkę jego śmierci, a na prośbę szefa sprawdzić, w jakiej fazie są badania nad lekiem, którzy może pomóc milionom kobiet odsunąć w czasie urodzenie dziecka. 
   Czytałam tę książkę z tabletem przy boku, sprawdzałam nazwy niektórych gatunków drzew, roślin, nazwy plemion, ciekawa, co wymyśliła autorka, a co naprawdę istnieje. Ale to, co najbardziej mnie fascynowało, to postawienie pytania (książką nie odpowiada na to pytanie), jak dalece naukowiec może ingerować w życie jakiegoś plemienia. Czy naprawdę nasza cywilizacja może uzurpować sobie prawo do tego, by pokazywać innym kulturom, jak powinny żyć? 
   Bardzo ciekawy jest opis plemienia Lakaszi, pełny, soczysty, bardzo realistyczny, choć autorka nigdy nie byłą w Brazylii. Cóż, Bolesław Prus też nie widział starożytnego Egiptu. Pod wieloma względami to wymyślone plemię przypomina faktycznie istniejące w Amazonii plemię Munduruku, które opisał Pierre Pica, językoznawca francuski, uczeń  Naoma Chomskiego. W tej niewielkiej grupie rdzennych mieszkańców Amazonii od lat prowadzi badania nad ich językiem, nad pojęciem liczby.  W ich języku nie ma czasów, liczby mnogiej oraz liczebników powyżej pięciu, zaś członkowie plemienia mają cechę podobną do dzieci na całym świecie - rozumieją liczby w skali logarytmicznej, a nie liniowej, czyli biorą pod uwagę proporcję między liczbami, a nie ich odległość jako różnicę. Taki sposób pojmowania jest bardziej intuicyjny.
   To oczywiście drobiazgi lingwistyczno - matematyczne, ale w tym wszystkim zostaje prawda o człowieku, o tym że na całym świecie jest około stu plemion izolowanych, które powinniśmy chronić, nim przyjdzie tam misjonarz, budowniczy autostrad, czy przedstawiciel koncernu naftowego, przywiezie kolorowe szkiełka i mocną wódkę, a parę wieków później będzie się bratał z rdzenną ludnością wprowadzając do kalendarza "Święto Dziękczynienia". 
   Kiedy autorka opisuje słowami jednego z bohaterów profesora, który rozpoczął badania nad tym amazońskim plemieniem, moje myśli pobiegły do jedynej znanej mi osoby, o której mogłabym tak powiedzieć:
"Był człowiekiem, jakim sam chciałem być. W pełni zaangażowanym w każdą minutę swojego życia."

   

środa, 25 listopada 2015

Znalezione nie kradzione


 
  Bardzo lubię wiele książek Stephena Kinga, choć nie wszystkie. Mam wrażenie, że idąc w ilość, czasem gubi jakość. Niektóre ekranizacje podobały mi się jeszcze bardziej niż książki, najczęściej dzięki genialnym aktorom, wspomnę tu Jacka Nicholsona w "Lśnieniu", Toma Hanksa w "Zielonej Mili", Kathy Bates w "Dolores" i "Misery" czy Tima Robinsa i Morgana Freemana w "Skazani na Showshank". 
   Pierwszą książkę Kinga  przeczytałam prawie 23 lata temu, uczyłam w podstawówce i pewien uczeń ósmej klasy, z którym było sporo problemów, powiedział mi podczas jakiejś długiej rozmowy, że bardzo lubi książki Stephena Kinga, pożyczył mi swoją ulubioną: "Wielki marsz". W tamtych czasach historia turnieju, w którym chętni idą znęceni ogromną nagrodą w wielokilometrowym marszu, gdzie każdy, kto zasłabnie jest zabijany, wydawała mi się czystą fantazją. Dziś po tym, co już widziałam w telewizji lub czytałam w prasie, myślę, że nie jesteśmy daleko od takich konkursów.
   Wolę te książki Kinga, w których jest po prostu ciekawa, niesamowita, przerażająca nawet, ale jednak realna historia niż groza przetykana zjawiskami nadprzyrodzonymi, jak bajka, ale dla tych, którzy lubią się bać.
   "Znalezione nie kradzione" to opowieść kryminalna. Początek przypomina trochę "Misery". Morris Bellamy, zafascynowany Jimmim Goldem, bohaterem serii książek, napada na autora, zabija go , kradnie trochę jego pieniędzy i notesy z nigdzie nie publikowanymi utworami.  Trafia do więzienia za  inne przestępstwo, nie zajrzawszy nawet do notesów, ale zdążył ukryć swój skarb. Znajduje go nastolatek, którego także porwała postać Jimmiego Golda. 
   Ciekawa jest postać Morrisa, młodego przestępcy (po wyjściu z więzienia jest już starym przestępcą), który przez całe życie, za wszystkie swoje niepowodzenia obwiniał innych, matkę, kumpla, pisarza, który ostatni tom serii napisał nie tak, jak powinien i sprawił, że jego idol zamiast zostać  brzuchatym Piotrusiem Panem, dojrzał, założył rodzinę, zaczął pracować w agencji reklamowej. A przecież, jak pisze King:
"... większość z nas staje się każdym"
   Fajna książka, wiem, że to oklepany przymiotnik, ale tutaj pasuje najbardziej. Cieszę się, że ją przeczytałam, ale prawdę mówiąc, wolałbym przeczytać chociaż jedną książkę o Jimmim Goldzie, gdyby takie istniały.
   Taka książka to chwilowy odpoczynek, ucieczka od sprawdzianów, polityki w telewizji, po kilku miesiącach może niewiele z niej zastanie, ale tak to bywa:
"Czas bezlitośnie oddziela głupie od niegłupiego".

   

sobota, 21 listopada 2015

Czasy secondhand



   Przyznanie literackiej nagrody Nobla Swietłanie Aleksijewicz zmobilizowało mnie do zainteresowania się jej reportażami, wcześniej czytałam tylko kilka wywiadów z nią, np w Tygodniku Powszechnym. Książka, którą dzisiaj przeczytałam nosi podtytuł "Koniec czerwonego człowieka". Autorka poprzez opowieści różnych ludzi opisuje okres rozpadu Związku Radzieckiego, wielu wojen domowych na terenie byłej republiki radzieckiej, ale w tym wszystkim historia jest tylko kanwą. Zresztą sama  wyjaśnia to najpełniej na początku książki:
"Zawsze pociąga mnie ta mała przestrzeń - człowiek... jeden człowiek. Tak naprawdę to w nim wszystko się dzieje.(...) Nie przestaję się dziwić temu, jak ciekawe jest zwykłe ludzkie życie."
   Ciekawe, ale i tragiczne, czasami nawet straszne. To właśnie dlatego, że książka zbudowana jest z opowieści zwykłych ludzi, przejmuje do kości. Niekiedy trudno uwierzyć, że ktoś przeszedł w swoim życiu takie piekło, że tyle wycierpiał od drugiego człowieka. 
   Jak często bohaterowie tych opowieści przyznają, że dla nich skrawkiem swobody w dawnych, radzieckich czasach była kuchnia w mieszkaniu, tam byli szczerzy, gdy grało głośno radio lub telewizor, nie bali się, że ktoś usłyszy, co naprawdę myślą. 
   Lata indoktrynacji, kilka pokoleń grzebania w głowach,  wypaliły w nich często zwykłe ludzkie odruchy, to był także emocjonalny socjalizm, wychowani w poczuciu, że największą chwałą jest umrzeć dla kraju, "nie liczono ludzi, lecz naboje". 
   Jakże różne są perspektywy puczu z roku 1991 - jedni widzieli w tym święto, inni najstraszniejszą tragedię, po której liczyć się zaczęła już tylko kiełbasa, a nie idea.
   Wielu bohaterów porównuje się do postaci literackich ( ileż oni wcześniej czytali), aby później stwierdzić: "Książki ludzi rozczarowały.(...) Przyzwoici ludzie gdzieś się pochowali. Wszędzie tylko łokcie i zęby." 
   Różnie można dzielić świat, także u nas - na tych, którzy czytają i nie czytają; na tych którzy mają i tych, którzy nigdy mieć nie będą, dla mnie zawsze najprostszy był podział na  tych, którzy starają się być porządni i tych, którzy nawet nie próbują. 
   Co ważne, Swietłana Aleksijewicz nigdy nie osądza swoich bohaterów, pozwala im mówić, czasem z nimi płacze, często jest spowiednikiem różnych nieszczęść, zbrodni, upadków, rzadziej  - szczęśliwych chwil. 
   Kiedy zamknęłam tę książkę, pierwsza myśl, która przyszła mi do serca - jak niesamowicie silne są kobiety. 
   Ta książka we mnie zostanie na długo, a niektóre historie w niej opowiedziane - na zawsze. 

poniedziałek, 16 listopada 2015

Grand



  To książka Janusza Leona Wiśniewskiego, opowiadająca o pięciogwiazdkowym  hotelu "Grand" w Sopocie, a właściwie o ludziach goszczących lub pracujących w tym hotelu. 
   Autor opowiada o swoich bohaterach bardzo ciekawie, poznajemy nie tylko ich tu i teraz w "Grandzie", ale całe ich życie w pigułce. Czegoś jednak mi w tej książce brakowało. 
   Wiśniewski porusza się na powierzchni emocji. Wie, jak chwycić czytelnika, a przede wszystkim czytelniczkę, za serce, jak wzruszyć, ale to zaklęcie działa tylko przez chwilę. Te historie nie kopną czytelnika, nie przyśnią się w nocy, nie sponiewierają. Czy to źle? Oczywiście, że nie, taka literatura też jest potrzebna. Gdyby wszystkie książki miały wywrócić duszę na lewą stronę, musiałabym ograniczyć czytanie do dawek homeopatycznych. 
   To jest taka chemiczna mieszanka - autor miesza kilka znanych składników, wie dobrze, jaka zajdzie reakcja, w którym miejscu czytelnik, a najczęściej czytelniczka, się uśmiechnie, a w którym zakręci się łza w oku. Owszem, czuję się trochę zmanipulowana, biorę udział w pewnej grze, ale - tak mi się przynajmniej wydaje - robię to świadomie. Historie przedstawione w tej książce to trochę takie bajeczki z happy endem, ale można przy nich świetnie odpocząć. 
   Egzemplarz książki, którą czytałam miał błędy edytorskie, co kilka stron w niektóre słowa wkradała się spacja, rozdzierając słowo na dwie części, np. "o Mił oszu", sprawiało to dziwne uczucie czkawki lub jąkania, mimo iż czytałam tylko oczyma. Przez te słowa, takie potknięcia w czytaniu, musiałam się cofać do poprzedniego zdania, wybijało mnie to z rytmu. 
   Język powieści wydaje mi się bardzo nierówny. Z jednej strony sztuczne, dziwne określenia i to włożone na przykład w usta  podobno świetnej dziennikarki "... czułam się jak tania dziwka w teatrze jego chorej wyobraźni", a z drugiej strony ciekawe przemyślenia i porównania, które w tych dniach przyprawiają o gęsią skórę: "Jego wojujący ateizm przypomina wojujący islam".
   Mimo wszystko warto tę książkę przeczytać, większość z nas nie trafi przecież nigdy do pięciogwiazdkowego hotelu z taką historią.

środa, 11 listopada 2015

Okularnik



   Bardzo lubię kryminały, które niosą ze sobą dodatkową wiedzę, czy to społeczno-polityczną, jak w książkach Larsona, czy związaną z zagrożeniami współczesnego świata, jak w książkach mojego ulubionego autora, Jeffreya Deavera. W naszej, rodzimej literaturze mistrzynią jest Katarzyna Bonda. Czytałam kilka jej książek , ale ta spodobała mi się najbardziej. Autorka wyjaśnia:
"... to nie pisarz wymyśla historię, lecz historia wybiera jego, ponieważ tylko ta osoba może ją opowiedzieć".
   A "Okularnik" nie jest zwykłym kryminałem, lecz historią, która się dzieje w Hajnówce, a której korzenie sięgają do czasów krótko powojennych i trudnych relacji współistnienia Polaków i Białorusinów na wschodzie. Bonda bardzo głęboko wchodzi w przeszłość swoich bohaterów, bo przecież ich współczesne wybory związane są z przeszłością. Daje też przerażający obraz współczesnych partyzantów - młodych ludzi, których się szkoli, by walczyli z gejami, ateistami. To mają być nowi patrioci, stawia się ima na wzór kontrowersyjnych bohaterów z przeszłości, a młodzi potrzebują autorytetów. Stanowią więc paramilitarne oddziały, które sprawdzane są w trakcie różnych imprez masowych , takich jak  mecze czy demonstracje.
   Autorka pokazuje wiele odcieni antagonizmów między katolikami a prawosławnymi lub między miejscowymi a przyjezdnymi. Sama pochodzi z tych terenów, jej rodzinę dotknęła ta trudna historia,  było jej na pewno i łatwiej i trudniej napisać tę książkę.
   Kilka lat temu, razem z najlepszym mężem, wybraliśmy się podczas wakacji w wymarzoną już wiele lat temu podróż wschodnią Polską. Zaczynaliśmy od Wizny, Jedwabnego, po drodze były Sejny, Białystok, Kruszyniany, Białowieża, Hajnówka, Grabarka i tak dalej, przez Zamość w Bieszczady. Zachwyciła nas ta wschodnia Polska, ale oglądaliśmy przecież tę Polskę pocztówkową, podziwialiśmy, jak wiele się zmienia, jak mnóstwo buduje i remontuje. Oglądaliśmy cerkwie, cmentarze, muzea, różne zabytki, piękne budowle, ale przecież nie wnikaliśmy w życie tych miejscowości, nie widzieliśmy, jak im układa codzienna współpraca. A przecież z nami bywa różnie, gdzie dwóch Polaków, tam trzy zdania i cztery powody do kłótni. 
   Dlatego cieszę się z książek, które poruszają ważne problemy, przypominają trudną historię i nie upierają się przy tym, że byliśmy w przeszłości zawsze sprawiedliwi, honorowi, uczciwi. Byliśmy różni w trudnych czasach. Taka prawda. Jak pisze Bonda:
"Milczenie nie jest dobre. Każda prawda jest lepsza niż złudny pokój ducha".

piątek, 6 listopada 2015

Dom letni z basenem



   W wakacje przeczytałam książkę Hermana Kocha "Kolacja", niezwykle ciekawie skonstruowaną opowieść o jednym tylko wieczorze w restauracji, podczas którego autor powoli odkrywa tajemnice dwóch spokrewnionych rodzin. Książka tak mi się spodobała, że szukałam innych powieści tego autora, ale nie znalazłam, ani w bibliotece, ani w księgarniach. 
   Kilka tygodni temu ukazała się kolejna książka tego holenderskiego pisarza, zatytułowana "Dom letni z basenem". 
   Główny bohater to Marc, lekarz pierwszego kontaktu, cynik, który nienawidzi ludzkiego ciała w każdej postaci, a niestety musi je  oglądać i to często w sytuacji, gdy choroba czy wiek czynią je jeszcze brzydszym. Przed pacjentami udaje troskliwego, ma dla nich więcej czasu niż inni lekarze, ale czyni to z wyrachowania, taki pacjent wróci. Tym bardziej, że pan doktor nie żałuje środków psychotropowych, poprawiaczy nastroju i innych leków, które inni lekarze przepisują bardzo oszczędnie. Do Marca trafia bardzo znany aktor i historia dopiero zaczyna się rozkręcać. Podobnie jak w "Kolacji" mamy tu pudełkową opowieść, zdejmujemy wieczko, a tam kolejny kartonik, z następną tajemnicą,  z kolejnym wątkiem coraz bardziej pogmatwanych i coraz straszniejszych wydarzeń. 
   Bardzo ciekawa jest wspominana przez bohatera postać kontrowersyjnego lekarza - wykładowcy Aarona Herzla, od którego Marc przejął niektóre poglądy, jak na przykład to, że nie wszystkich da się wyleczyć, niektórych po prostu trzeba wyeliminować. No właśnie, oburzamy się, jak tak można. A jeżeli twój pacjent skrzywdziłby twoje dziecko? Co byś zrobił? 
   Autor krytykuje współczesny świat, swój kraj. Nie wiedziałam, że w Holandii śmiertelność wśród noworodków należy do najwyższych w Europie. To dlatego, że większość porodów odbywa się w domu, wmówiono pacjentkom, że to bardziej naturalna metoda przyjścia na świat dziecka, a przecież ryzyko powikłań jest wtedy znacznie większe. Koch krytykuje także małolaty zafascynowane modą i anorektycznymi modelkami. Wyśmiewa się z idiotycznych pomysłów reżyserów teatralnych, którzy próbują przede wszystkim zaszokować widza scenografią, doprowadzając przy tym do absurdu:
   "Nie po raz pierwszy szedłem na sztukę Szekspira. Widziałem ich już z dziesięć. "Poskromienie złośnicy", w którym wszystkie męskie role odgrywane były przez kobiety. "Kupca weneckiego", z aktorami w pieluchach, a aktorkami w workach na śmieci i reklamówkami z supermarketu na głowach (...) "Makbeta", w którym wszystkie role grali nadzy mężczyźni, a ich jedynym ubraniem były sznurki przeciągnięte między pośladkami."
   Koch często zadaje pytania o konsekwencje różnych decyzji, cokolwiek zrobimy ma wpływ nie tylko na nas, swoimi wyborami często decydujemy o innych. To ogromna odpowiedzialność. Autor pisze:
   "Gdy cofam taśmę z życiem..."


środa, 28 października 2015

Genialni

  

 Przeczytałam właśnie książkę Mariusza Urbanka "Genialni. Lwowska szkoła matematyczna". Cóż za przygoda. Owszem, znałam niektóre z nazwisk polskich matematyków, ale czyż na studiach matematycznych nie powinno być przedmiotu poświęconego historii matematyki? Wszystko, co wiem, wyczytałam w różnych źródłach, a uczniowie lubią takie matematyczne ciekawostki, pytają o więcej. Trochę to skraca dystans, pokazuje matematyków jako interesujących ludzi, historie ich życia wypełnionego pasją zaciekawiają uczniów.
   Wielu przedstawicieli lwowskiej matematyki i bywalców kawiarni "Szkockiej" to matematyczni wariaci, Makuszyński by ich pokochał. Autor pisze o nich:
"W oczach kogoś przyglądającego się z boku mogli wyglądać na ludzi niespełna rozumu. Milczeli przez długie minuty, pijąc kawę i patrząc na siebie nieprzytomnym wzrokiem. Nagle ktoś wybuchał śmiechem i coś szybko bazgrał ołówkiem na blacie stolika."
   Wielu z nich nie dbało w ogóle o zaszczyty, tytuły, publikacje, liczyły się tylko problemy matematyczne i ich rozwiązanie. Nikt nikomu nie zazdrościł publikacji, odkryć. Wręcz przeciwnie, bardzo o siebie nawzajem dbali, taka matematyczna rodzina.  W swojej kawiarni zapisywali wymyślone przez siebie problemy i zadania  w tak zwanej "Księdze szkockiej" i ustanawiali nagrody za rozwiązanie tych zagadnień. Nagrody były różne, przeważnie alkoholowe, ale zdarzyła się i gęś. 
   Autor przedstawia ciekawy obraz przedwojennego Lwowa w czasach brunatniejącej Europy, przecież wielu z tych matematyków było pochodzenia żydowskiego. Niektórzy zginęli podczas wojny, na  przykład podczas niemieckiej akcji rozstrzelania uczonych Uniwersytetu Lwowskiego. Inni musieli opuścić Lwów, czasem i Polskę, by ratować życie. 
   Stefan Banach był podczas  wojny karmicielem wszy, razem z nim Zbigniew Herbert, Andrzej Szczepkowski. Hugo Steinhaus ukrywał się prawie przez całą wojnę, później trafił do Wrocławia. Stanisław Ulam wyemigrował do Stanów jednoczonych, gdzie między innymi pracował w Los Alamos nad konstrukcją bomby atomowej, potem bomby wodorowej, był też doradcą prezydenta Kennedy`ego w przygotowaniach misji lotu załogowego na Księżyc, był współautorem pierwszego programu komputerowego, który pozwalał grać z komputerem w szachy, był też autorem metody Monte Carlo.
   Hugo Steinhaus był nie tylko genialnym matematykiem, ale też językowym purystą. Nie otwierał na przykład listów,w  których nadawca  najpierw podawał jego nazwisko, a dopiero później imię. Był też popularyzatorem matematyki i twórcą genialnych aforyzmów:
"Kula u nogi - Ziemia"
"Łatwo jest usunąć Boga z jego miejsca we wszechświecie. Ale takie dobre posady niedługo wakują"
"Geniusz - gen i już"
   Byli mało polityczni. Wszyscy byli dobrymi, prawymi ludźmi, ale rzadko angażowali się w polityczne działania, może poza Kazimierzem Bartelem, który przed wojną zdążył być pięciokrotnie premierem. Myślę, że tak to jest z matematykami - myślą zero-jedynkowo, nie zgadzają się na żadne odcienie szarości, albo coś jest prawdą, albo nie. Nie ma prawdy pośredniej, prawdy nie można mierzyć w procentach. 
   Dzisiaj jest rocznica urodzin mojego Tatusia, matematyka. Skończyłby dziś siedemdziesiąt siedem lat. Ależ spodobałaby mu się ta książka. 

niedziela, 25 października 2015

Kryminały i inne

   Przyznaję, kocham kryminały, sensacje, thrillery. Dlaczego? Odpowiedź pierwsza - czytam wszystko, bo to nawyk, nałóg nawet, z którego się nie można wyleczyć. I  chociaż  czytam nawet ogłoszenia na przystankach tramwajowych, to jednak przy wyborze lektury kieruję się innymi przesłankami. Czytam, bo lubię...
   Kryminały, thrillery to nie tylko zagadka do rozwiązania i pasjonująca przygoda przy obserwowaniu, jak bohater do tego rozwiązania się przybliża. To emocje, jakaś pochodna strachu, chęć przekonania się, że zło zostanie jednak ukarane, a świat będzie trochę lepszy. 
   To także odpoczynek od wysiłku związanego z pracą, odpoczynek od niektórych ludzi, możliwość obcowania ze współczesnymi szeryfami, którzy wcale nie muszą być tak kryształowi jak John Wayne, wystarczy, by w najważniejszej walce stali po właściwej stronie. (Najlepszy przykład - Jack Reacher z serii powieści Lee Chile`a). 
   Mam swoich ulubionych twórców - z zagranicznych autorów to przede wszystkim Jeffrey Deaver, ale bardzo też lubię Jo Nesbo, Lisę Marklund, a z polskich pisarzy Zygmunta Miłoszewskiego i Katarzynę Bondę. 
   Wczoraj przeczytałam reklamowaną bardzo szeroko "Dziewczynę z pociągu" Pauli Hawkins. Zachwala ją i mistrz Stephen King i lubiana przeze mnie Lisa Gardner. 
   To opowieść o młodej kobiecie, Rachel,  która z okien pociągu przygląda się ludziom w mijanym domu i zauważa za dużo. Wkracza w ten sposób w życie ludzi, których obserwowała. Książka jest zaskakująca, przede wszystkim trudno polubić główną bohaterkę, kłamczuchę, alkoholiczkę, której nic się nie udaje, nawala na wszystkich frontach, nie potrafi się pozbierać, nie panuje nad swoim życiem, a rozwala także życie innych. 
   Prawie sto lat temu Agata Christie napisała opowiadanie pod tym samym tytułem. Ciekawe, czy debiut literacki Pauli Hawkins, ogłoszony jednym z najbardziej zauważonych na świecie ( prawie 50 krajów zakupiło tę książkę) doprowadzi ją do takiej sławy. 
   

czwartek, 22 października 2015

Simona


 
  Nie słyszałam wcześniej o tej postaci. Simona Kossak, córka Jerzego, zgodnie z planami rodziny, miała być czwartym Kossakiem. Rozczarowała najbliższych już samym urodzeniem, bo przecież miał być chłopiec. Ponoć jej ojciec na wieść o tym, że ma kolejną córkę, strzelił do ryngrafu z Matką Boską. W dzieciństwie i ona i jej siostra były wychowywane bardzo surowo, karcone, np. biciem szpicrutą, za byle przewinienie. Jej matka uważała, że dzieciom nie należy okazywać uczuć, bo przecież gdy dorosną i tak odejdą. Najbliżsi jej nie akceptowali, nie rozumieli, ale pokochała zwierzęta i w ich świecie czułą się ważna, potrzebna, kochana. 
   Została biologiem, profesorem nauk biologicznych, przez prawie całe dorosłe życie mieszkała w Dziedzince, pozbawionym wygód domu w Puszczy Białowieskiej, broniła Puszczy , ale także walczyła o Tatrzański Park Narodowy, gdy próbowano wydzielić część Parku na inwestycje w związku z planami Uniwersjady czy Zimowej Olimpiady w Tatrach. 
   Potrafiła przenieść zachowania zwierząt na postawy ludzi. Wspaniałe są  jej opowieści o zwierzętach, jakie nagrywała dla białostockiego radia. Bardzo podobał mi się fragment jej audycji:
" I tu chcę powiedzieć złotą regułę dominacji, ponieważ ona jest ważna dla wszystkich zwierząt  i wszystkich ludzi, a mianowicie brzmi ona tak: nie najsilniejszy zwycięża, tylko zwycięzca staje się najsilniejszym."
   Kolorowy ptak. Z jednej strony apodyktyczna, trudna, łatwo obrażająca się na ludzi, z drugiej poświęcona całkowicie pasji, czyli zwierzętom. Nie pasująca do żadnej szufladki, wymykająca się kategorycznym opisom. Wydaje mi się, że  autorka tej biografii, Anna Kamińska, nie jest obiektywna. Jej zafascynowanie postacią Simony widać na każdej stronie. Poza tym momentami drażni mnie język tej książki, ale i tak bardzo się cieszę, że ją przeczytałam. 
   Simona trzydzieści lat kochała swojego partnera, ale nigdy nie padło między nimi to magiczne słowo. Tak naprawdę, nikt nigdy nie powiedział jej, że ją kocha, ani rodzice, ani siostra, ani jej mężczyzna. Musiało jej tego brakować, każdy człowiek tego potrzebuje.
   Autorka pisze: "Nie konsumowała życia, lecz traktowała je jak zadanie, a z czasem jak misję." Znacie takich ludzi?

sobota, 17 października 2015

David Nicholls "Dobry początek"



   Sięgnęłam po tę książkę z sympatii do powieści "Jeden dzień" i do jej ekranizacji. Co prawda inna książka tego autora - "Dubler" rozczarowała mnie, jednak spodobał mi się pomysł "Dobrego początku" - młody człowiek wyjeżdża na studia, na uczelni dostaje się do drużyny biorącej udział w popularnym teleturnieju wiedzy.
"...jak mawiał mój tata, najważniejsze w wykształceniu są możliwości, jakie ono stwarza".
Mój Tatuś też tak mówił. 
Podobała mi się motywacja, z jaką Brian zaczyna studia:
"Chcę słuchać nagrań sonat fortepianowych i wiedzieć, kto je gra. Chcę chodzić na koncerty muzyki klasycznej i wiedzieć, kiedy należy bić brawo. Chcę umieć odbierać nowoczesny jazz i nie traktować go jak jednego wielkiego nieporozumienia... Chcę mieć radykalne, ale humanitarne i dobrze ugruntowane poglądy polityczne i chcę prowadzić ożywione, mądre debaty..."
   Czy dzisiaj wiedza ogólna jest przez młodych ludzi ceniona? Niekoniecznie. Po co wiedzieć, skoro można sprawdzić w internecie? 
   W tej książce jest i pierwsza miłość i zachwycenie wolnością bez kontroli rodziców, jest też podkreślona wartość przyjaźni i lojalności.
    Może nie jest to książka z pierwszej dziesiątki mojej "playlisty", ale dzięki niej odbyłam sentymentalną podróż do czasów młodości. Wzruszyłam się, gdy bohater żegnał się z mamą opuszczając dom rodzinny, by zacząć naukę w collegu. Miałam osiemnaście lat, gdy zdałam egzamin na studia do innego, dla mnie - ogromnego miasta. Nie dostałam miejsca w akademiku, więc musiałam znaleźć stancję - Tatuś pojechał ze mną i wybrał mi pokój u starszej, osiemdziesięcioletniej pani. Pokój był przejściowy, ubikacja na półpiętrze starej kamienicy. Gdy wróciliśmy do domu, zamknęłam się w pokoju i płakałam. Czułam się, jakby rodzice mnie sprzedali, choć to przecież był mój wybór, mogłam studiować bliżej domu i codziennie dojeżdżać na uczelnię. Ale czas studiów to rzeczywiście był czas dorastania pod różnymi względami - nie tylko wiedzy, ale też samodzielności, rozwijania zainteresowań, poznawania świata i ludzi, no i przyjaźni, które przetrwały do dzisiaj.
   Dzisiaj, gdy sama jestem mamą wiem, jak ciężko rodzicom wypuścić dziecko z gniazda. Jak bardzo się tęskni, jak bardzo żałuje, że nie możemy się widzieć częściej, że my - rodzice - możemy tylko kochać i wspierać z daleka.

wtorek, 13 października 2015

Beksińscy. Portret podwójny



  Kilka tygodni temu w "Tygodniku Powszechnym"  czytałam bardzo ciekawy wywiad z Mariuszem Szczygłem na temat uczciwości reportażu, co wolno, a czego nie wolno autorowi w tym gatunku literatury. Wczoraj skończyłam czytać książkę Magdaleny Grzebałkowskiej i jestem pod ogromnym wrażeniem dziennikarskiej uczciwości, pomysłu na biografię dwóch tak niesamowitych postaci, samego układu tej książki, jej języka. Jeśli autorce nie udało się czegoś potwierdzić czy sprawdzić, pisze o tym. Z milionów puzzli składa opowieść o artyście, pozostaje w tym obiektywna, niczego w postawie swoich bohaterów nie gloryfikuje, ale też niczego nie potępia. Osąd pozostawia czytelnikowi. Podobny warsztat podziwiałam w innej książce tej autorki: "1945. Wojna i pokój" Niesamowita rzecz. 
   Bardzo lubię niektóre obrazy Beksińskiego, moi panowie znają lepiej jego  twórczość, byliśmy kilka lat temu w muzeum w Sanoku. Niektóre z tych obrazów przerażają - na jednym z nich nad kołyską dziecka czyha śmierć, jak złowrogi dementor, który chce wyssać wszelką radość z życia tego dziecka. Kim zostanie to dziecko w przyszłości? Tłumaczem? Prezenterem muzycznym? Samobójcą? Tak jak Tomasz?
   Na pewno w relacji ojciec - syn zabrakło ciepła. Podobno ojciec nigdy nie uderzył syna, ale też nigdy go nie przytulił. Każdy człowiek potrzebuje głasków. Zdzisław Beksiński pisał o Tomku:
"Ja sobie wyobrażałem, że przebrnę przez ten okres małego dziecka, którym się będzie zajmować moja żona, a ja będę miał kumpla, z którym będziemy mieli stosunki równe, będziemy się interesować tym samym, będziemy dyskutować."
Myślę, że oni byli za bardzo do siebie podobni, by móc obok siebie funkcjonować. 
Zdzisław potrafił kochać chyba tylko swoją żonę, Zosię. Pracowita ("To grzech tak siedzieć darmo" - mówiła), mądra, oszczędna (cerowała szmatki do mycia naczyń), poświęciła wszystko, by artysta mógł tworzyć i nie martwić się o codzienność. Miała do niego tak ogromne zaufanie, że zgadzała się pozować mu w sytuacjach ekstremalnych, naga, związana sznurkiem jak szynka na święta.
    Autorka opisuje całkowity brak asertywności Zdzisława Beksińskiego. Nachodzili go różni fani, czasami po obejrzeniu wystawy po prostu wsiadali w pociąg i jechali do Sanoka. Zdzisław nie umiał ich nie przyjąć. 
"Wtedy do akcji wkracza Zosia. Ubrana w balową suknię z paczki, zwaną w rodzinie suknią do wypraszania gości, wkracza zdecydowanie do pracowni i mówi: Zdzisiu, a ty jeszcze niegotowy? Przecież na nas już tam czekają."
   Ojciec miał swoją miłość całe życie, jego syn całe swoje życie szukał takiej miłości. Dziwak, książę ciemności, egoista, szantażował rodziców samobójstwem, trochę taki Tomaszek z "Nocy i dni". A z drugiej strony człowiek niesamowicie utalentowany i strasznie samotny. Wielkie dziecko, które  nie chciało dorosnąć.
   Obaj kochali pisać listy. Na papierze chyba łatwiej było im wyrazić uczucia, opowiedzieć o swoich lękach, byli w tych listach tak szczerzy, że aż bezbronni. Niełatwe życie, tragiczne śmierci. A przecież obaj z jednej strony przejawiali fascynację śmiercią, z drugiej budziła w nich odrazę.
    Podobno kręcony jest film poświęcony Beksińskim. Ciekawe, jak ich przedstawi. Kiedy nakręcono film o twórczości Zdzisława, Tomasz powiedział, że to "Fellini dla ubogich duchem". Jaki będzie ten film? Zobaczymy. Wiem, że jeden z kolejnych moich zakupów to będzie książka Grzebałkowskiej poświęcona księdzu Twardowskiemu "Ksiądz Paradoks". 




środa, 7 października 2015

Dzieje się nie tylko w polityce

   Kampania wyborcza przyspieszyła, trwa przerzucanie się obietnicami na zmianę z obrzucaniem się błotem, ale dla mnie w tym tygodniu ważniejsze były trzy wydarzenia literackie. 
   Zaczęło się w niedzielę od przyznania Nagrody Nike Oldze Tokarczuk za "Księgi Jakubowe". Przeczytałam tę książkę prawie rok temu, krótko po premierze. Rozchorowałam się wtedy paskudnie, a ta ogromna powieść pomagała mi na trochę zapomnieć o bólu i przenieść do osiemnastowiecznej Polski. Historia Jakuba Franka i jego zwolenników, a właściwie wyznawców mogła się zdarzyć chyba tylko u nas. Pierwszy raz spotkałam się też z powieścią tak wiernie opartą na rozmaitych źródłach, momentami prawie reporterską. Fantastyczny obraz tej historii, tej epoki, piękny język, niesamowita książka. Podobało mi się też to, co Olga Tokarczuk mówiła odbierając nagrodę, o tułaczce swego bohatera, przecież Jakub Frank był uchodźcą, znalazło się jednak wielu ludzi, którzy mu pomogli.
   Druga wiadomość dotarła w poniedziałek, to była smutna informacja - zmarł Henning Mankel. Czytałam chyba wszystkie jego powieści, które były wydane w Polsce. Największe wrażenie zrobił na mnie "Mózg Kennedy`ego", choć wydawało mi się, że ta książka jest trochę niedokończona. Ale to w niej właśnie Mankel cytuje Horacego:
"Ciebie wszak rzecz dotyczy, gdy ściana u sąsiada płonie"
   Ostatnia rzecz, o której chcę napisać to rozmowa z Majgull  Axelsson w którymś z ostatnich numerów "Newsweeka". Bardzo ciekawie opowiada o emigrantach w Szwecji, o lękach, ale i pozytywach, jakie wynikają z tego, że Szwedzi oferują gościnę uchodźcom.

   Czytam teraz "Beksińscy. Portret podwójny" Magdaleny Grzebałkowskiej, a właściwie nie tyle czytam, co smakuję. Obiecuję napisać o tym, gdy skończę.

P.S. "Tygodnik Powszechny" zwrócił uwagę na ciekawą rzecz - uroczystość przyznania najważniejszej nagrody literackiej w naszym kraju nie była transmitowana przez telewizję publiczną. W tym czasie Jedynka pokazywała bardzo ambitny program "Żona dla rolnika" oraz serial "Dziewczyny z Ukrainy", a Dwójka nadawała program kabaretowy. To się nazywa misja edukacyjna naszej telewizji. 

sobota, 3 października 2015

Maximax i minimax

   Dzisiaj nie będzie o książkach, tylko o tym, co mnie złości u wielu młodych ludzi. Nie będzie to lista starej ciotki, która tylko siedzi na kanapie i ma za złe. Wymienię jedną jedyną rzecz - brak pasji, totalne zgnuśnienie. 
   Myślę, że mogłabym podzielić młodych ludzi na dwie kategorie: tych, którzy mają pasję i tych, którzy nie znaleźli, albo nie chciało im się znaleźć czegoś, co naprawdę pokochali i czemu poświęcają czas, wysiłek, serce.
   Uwielbiam ludzi z pasją, mam w szkole wielu sportowców, muzyków, poetów, takim mogę poświęcić dodatkowy czas i za uszy ich wyciągać z matematycznych problemów. Kiedy opowiadają o swojej pasji, albo gdy ich widzę podczas meczu, zawodów sportowych, gdy śpiewają, etc, błyszczą im oczy, rozświetla twarz, promienieją szczęściem. Nawet jeśli się to odbywa trochę kosztem nauki, to wierzę, że oni sobie w życiu poradzą, nawet bez znajomości równań trygonometrycznych. Najgorzej jest z tymi, których tak za bardzo nic nie interesuje. Niby lubią czytać, ale ostatnio przeczytali coś parę miesięcy temu. Niby lubią filmy, ale dawno nic fajnego nie widzieli. Niby słuchają muzyki, ale nic z tego nie wynika, a najczęściej zamykają się tylko w jednym gatunku muzycznym i nie chcą nawet spróbować czegoś nowego.
   Dwa lata temu brałam udział w pewnym projekcie unijnym i w ramach tego projektu kilkakrotnie uczestniczyłam razem z grupą projektową moich uczniów i z moją klasą wychowawczą w wykładach pana doktora Macieja Błaszaka. Mówił młodym ludziom o strategii Maximax i Minimax. Tę drugą realizują ludzie, którzy dążą do przetrwania kryzysu. Dla wielu osób młodych taką sytuacją kryzysową może być szkoła, studia. Nie wychylać się, nie pokazywać, przetrwać kryzys. A w życiu wygrają ci, którzy będą zwolennikami tej pierwszej strategii - Maximax, którzy mają coś ciekawego do pokazania, do zrobienia. Mogą być słabszymi uczniami czy studentami, bo mniej zależy im na ocenach niż na tym, by robić coś ciekawego, zaliczyć ciekawe staże, brać udział w interesujących projektach, wymianach. 
   Dla mnie młodzi ludzie z pasją to właśnie ci, którzy, być może podświadomie, wybrali strategię Maximax. Póki takich w swojej pracy spotykam, jest we mnie nadzieja, że ten świat jeszcze nie schodzi na psy. No a najważniejsze, że moje osobiste szkodniki mają swoje pasje.

środa, 23 września 2015

Michel Houellebecq "Uległość"



  Dwa dni temu przeczytałam tę książkę, ale wciąż próbuję sobie poukładać wszystko, co we mnie poruszyła. Krótko: rok 2022, wybory we Francji wygrywa Bractwo Muzułmańskie, któremu zależy głownie na dwóch obszarach władzy - polityce społecznej i szkolnictwie. Jak pisze autor:
"Wygrywa ta grupa ludności, która ma najwyższą rozrodczość i potrafi przekazywać swoje wartości."
Główny bohater to czterdziestoletni wykładowca literatury na uniwersytecie, nieprzeciętny cynik, samotnik z wyboru, ludzie go drażnią, a świat w zasadzie nudzi. Jest nie tylko ksenofobem, ale i seksistą:
"Będąc przede wszystkim kurą domową, idealna kobieta powinna w określonych godzinach umieć przeistoczyć się w dziwkę."
Oczywiście tak radykalna zmiana władzy niesie za sobą zmiany w jego świecie - traci pracę (wykładowcy muszą przejść na islam), kobiety zaczynają się inaczej ubierać, mężczyźni przekonują się do wielożeństwa. 
   Pewną trudność w odbiorze książki stanowił dla mnie na pewno prawie całkowity brak znajomości literatury francuskiej, do której jest wiele odwołań i niewielkie rozeznanie w filozofii. Ale zastanawiam się, jak cel miała ta książka. Przestraszyć?
Houellebecq pisze:
"Książka, którą lubimy to przede wszystkim taka, której autor budzi naszą sympatię, mamy ochotę ponownie się z nim spotkać, spędzać kolejne dni".
Otóż nie polubiłam autora, nie wiem, czy mam ochotę się z nim spotkać. Nie znaczy to, że żałuję tej lektury. Dzięki niej musiałam sobie pewne rzeczy poukładać, podoba mi się język tej powieści, ale jednocześnie boję się takiej islamofobicznej postawy. Książka ukazała się właśnie teraz, kiedy sprawa uchodźców stała się elementem walki politycznej, gdzie jedna strona podsyca obawy wobec uchodźców, a druga nie potrafi tych obaw wyciszyć, wytłumaczyć, że trzeba pomagać i mądrymi decyzjami tak zorganizować tej pomocy, aby była i dla nas bezpieczna.
   W mediach wiele osób przestrzega przed przyjmowaniem do Polski uciekinierów z krajów objętych wojną, krajów obcych nam kulturowo, bo trzeba bronić naszą kulturę chrześcijańską. Doszło do tego, że niektórzy prawicowi politycy głośno mówią, że papież się myli głosząc, że trzeba im pomagać. Młodzi ludzie powtarzają te same argumenty, a jednocześnie coraz więcej uczniów rezygnuje z nauki religii, nie chodzą do kościoła, a przede wszystkim nie żyją według Ewangelii. To jak mamy bronić tej kultury chrześcijańskiej?
    Mnie podobały się słowa jednego z księży, które powtórzył potem w wywiadzie Szymon Hołownia: "Są takie chwile, kiedy Pan Bóg mówi: sprawdzam".  Odpowiemy "Pas" ?
   

niedziela, 20 września 2015

Droga do piekła


 
  To trzecia książka Majgull Axelsson, którą przeczytałam. Pierwszą była "Kwietniowa czarownica", jej bohaterką jest całkowicie sparaliżowana Desiree, która nauczyła się kontaktować  z otoczeniem i wpływać na innych, szczególnie na swoje siostry. Druga to "Pępowina", książka o tym, czy ci, których w dzieciństwie nie nauczono miłości, są w stanie kochać.
   "Droga do piekła" to pierwsza powieść szwedzkiej autorki. Jej bohaterką jest czterdziestoletnia Cecylia, która pracowała w ambasadzie w Indiach i na Filipinach. Kiedy towarzyszy umierającej mamie, przeżywa raz jeszcze wybuch wulkanu Pinatubo i straszne chwile, które przeżyła uciekając z miejsca katastrofy. Choć historia opowiedziana przez bohaterkę jest pełna grozy, wydaje się, że została opisana językiem pozbawionym emocji, a może Szwedzi tak mają. Zresztą sama autorka pisze, że milczenie jest zimne, a cisza ciepła. W życiu bohaterki jest wiele spraw przemilczanych, o niektórych mówić nie wypada, o niektórych chciałoby się zapomnieć, ale życie nie pozwala i przypominają się niestety wtedy, gdy potrzebujemy sił na walkę z życiem.   Kiedy czytam powieści Axelsson podziwiam  ją za język, trafne spostrzeżenia, mądre uwagi.

Prawdy się pamięta, kłamstwa trzeba wkuć.

Nigdy nie umiałam reagować na czyjeś szyderstwa, zawsze mnie obezwładniały. 

Niektórzy narzekają, inni zaciskają zęby i marzą.

   Są tacy pisarze, którym zazdroszczę. Nie tylko pomysłów, ciekawej historii, ale cudownego języka, błyskotliwych skojarzeń i tego, że mieszanina tych wszystkich czynników sprawia, że przeżywam ich książki bardziej niż inne. Dla mnie takimi pisarzami są Yann Martel, Jose Saramago czy właśnie Majgull Axelsson.
   Swoją drogą zaciekawił mnie opis pewnych zwyczajów na Filipinach, będę musiała sprawdzić, czy to fikcja literacka, czy rzeczywiście tak jest. Axesson pisze, że w tym kraju nie wolno grać w karty, nawet u siebie w domu. Jedyny wyjątek, kiedy wolno to czynić to czuwanie przy zmarłych. Dlatego Filipińczycy kupują zwłoki. To musi być naród bardzo nam bliski, prawda?

czwartek, 10 września 2015

Szału nie ma



   Uległam reklamie. Myślałam, że jestem uodporniona na wszelkie jej formy, może poza marketingiem szeptanym, ale tylko, gdy moi bliscy zachwalają jakiś produkt. A jednak, zmasowany atak wymierzony w czytelnika podczas promocji książki "Co nas nie zabije" Davida Lagercrantza sprawił, że ugięłam się i przeczytałam tę książkę. 
   Reklamowana jako kontynuacja bestselerowej trylogii "Millennium", z jednej strony mi się spodobała, z drugiej jednak rozczarowała. Tamte książki Larssona powaliły mnie. Zresztą nie tylko mnie - najlepszy z mężów specjalnie wziął urlop, by nic mu nie przerywało czytania. Wtedy, gdy czytałam te książki, przypominały mi się moje marzenia o dziennikarstwie - chciałam zajmować się reportażem społecznym, tak pisać, by zmieniać coś w ludziach, zwracać uwagę na niedoskonałości rozwiązań prawnych, systemowych. Choć marzenia uleciały, a może po prostu zostały zastąpione innymi, mam ogromny podziw i sentyment do tych dziennikarzy, którzy potrafią w swojej pracy wpływać na to, by tak pozytywnie zmieniać świat. 
   Czego się spodziewałam po książce Lagercrantza? Czegoś nowego i to niekoniecznie nowego wątku, bo to było oczywiste. Na pewno czekałam na  starych bohaterów, ale dlaczego są  tak przewidywalni? Oczywiście nie oczekiwałam, że Lisbeth (dla mnie jedna z najciekawszych kobiecych postaci w literaturze) urodzi piątkę dzieci, włoży fartuszek i co niedziela będzie piekła szarlotkę, ale chciałam być trochę i przez nią i przez Mikaela zaskoczona. Tego na pewno zabrakło. 
   Z drugiej jednak strony czytałam z zainteresowaniem, trochę dowiedziałam się o sawantyzmie, ucieszyłam się, że liczby pierwsze są tak przydatne w szyfrowaniu, itd. Swoją drogą, kiedy autor chciał podzielić się z czytelnikiem szerszą wiedzą na jakiś temat, robił to, moim zdaniem, bardzo nieudolnie, albo prowadził swego rodzaju wykład, zupełnie ni z gruszki, ni z pietruszki, albo rozpoczynał rozdział od informacji dodatkowych. Bardzo to nienaturalne. Widać, że Lagercrantz nie ma zbyt dużego doświadczenia w pisaniu literatury pięknej.
   A jednak nie żałuję. Ulubieni bohaterowie wsadzeni w powieść Iana Fleminga. Raz można spróbować, czy to smakuje, ale nie chciałbym, aby ten pomysł był kontynuowany. Bywają ludzie trudni do zastąpienia.

piątek, 4 września 2015

13 pięter



   Kiedy byłam w liceum, wiele lat temu, zdarzało się, że dostawałam książkę na jedną noc i następnego dnia musiałam ją zwrócić właścicielowi. Czytaliśmy wiele książek wydawanych w drugim obiegu lub wydanych dawno temu i nie wznawianych, bo autor nie należał do pupilków władzy. Tak przeczytałam "Zniewolony umysł", tak czytałam Wojaczka, Bursę lub Stachurę. Poezją Wojaczka byłam tak zafascynowana, że próbowałam go przemycić w każdym wypracowaniu, aż polonistka zagroziła mi, że jeśli jeszcze raz o nim napiszę, dostanę lufę. Trochę się bałam o maturę, bo wybrałam temat "Miłość w literaturze polskiej", a przecież Wojaczek napisał "Ktoś, kto kocha nie jest tym, co umrze", musiałam więc o nim napisać. Jakoś się udało zdać. Miałam koleżankę w klasie, Ewę, z którą często rozmawiałam o literaturze, wymieniałyśmy się różnymi książkami, więcej, pisałyśmy na ich temat wypracowania, które potem nawzajem czytałyśmy. Na naszą polonistkę nie mogłyśmy za bardzo liczyć, uznawała tylko Witkacego.
   Dzisiaj możemy mieć każdą książkę, można się pogubić. Czytam więc to, co wypatrzę w księgarni, albo to, co zarekomendował redaktor Nogaś w "Trójce", albo zachęci mnie do lektury jakaś ciekawa recenzja. Chyba jednak najwięcej takich lektur, które mnie poruszyły zawdzięczam mojej dużo młodszej koleżance, Izie. 
  Książka Filipa Springera "Trzynaście pięter" musiała do mnie trafić - polecał ją Michał Nogaś, przeczytałam o niej w Newsweeku, no i wspominała o niej Iza, bardzo mi się spodobało jej określenie, że "ta książka boli".
   Sama historia powstania przed wojną spółdzielni mieszkaniowych jest fascynująca, szczególnie dla tych, których kiedyś porwała idea szklanych domów w powieści Żeromskiego. Idee Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej były piękne, ale kraj  nie miał pieniędzy nie tylko na to, żeby zaspokoić, lecz żeby chociaż w wyczuwalny sposób zmniejszyć głód mieszkaniowy. Oczywiście, gdyby te idee nie zostały wypaczone, gdyby nie było tylu przekrętów nieuczciwych osób chcących wykorzystać szkielet pomysłu do szybkiego wzbogacenia się, pewnie sytuacja tysięcy robotników nie byłaby tak dramatyczna.
   Największe jednak wrażenie zostawia  ta część książki, która mówi o czasach współczesnych, o tym, co znaczy mieszkanie dla różnych ludzi i co gotowi są zrobić, by kawałek podłogi nazwać domem. Szokiem było dla mnie, iż niektórzy ludzie zaliczają kredyt do systemu wartości, że jest on miernikiem dorosłości. (Przy okazji zaczęłam się zastanawiać, kiedy ja poczułam się dorosłą, albo inaczej, kiedy mnie dopadło dorosłe życie? Trudno o jakąś jednoznaczną cezurę, wiem natomiast, kiedy zamknęło się dla mnie dzieciństwo - wtedy, kiedy zmarł mój Tatuś). Pojawiło się tu niesamowite zdanie, swoisty kryminał ale w wersji mikro:
"Inspektor rzucił okiem na wynik sekcji zwłok. Ofiara była podduszana przez trzydzieści lat. Sprawcą mógł być tylko kredyt hipoteczny".
    Bohaterowie tej książki, tych wielu minireportaży często mówili autorowi, że chcieliby powiesić obrazki na ścianach - to oznacza dom, a nie kolejne wynajmowane miejsce. 
   Nie mogłam spać po opowieści autora o czyścicielach kamienic. Czytałam już na łamach prasy różne reportaże o działalności tych hien, ale tutaj nagromadzenie potworności jest tak ogromne, że nie sposób czytać o tym spokojnie. W jakim kraju my żyjemy, że komuś uchodzą takie  przestępstwa?!
   Iza miała rację, ta książka boli.

sobota, 29 sierpnia 2015

Migawka Pana Boga

   Kiedy pierwszy raz przychodzę do czyjegoś domu lub mieszkania, zwracam uwagę na dwie rzeczy. Po pierwsze, czy są książki, a jeśli tak, to jakie. Szukam wspólnych zainteresowań, tytułów, które znam, a które mogą być starterem rozmowy, jeśli nasza znajomość jest na takim etapie, że startery są potrzebne.
   Drugim wypatrywanym przeze mnie elementem "wyposażenia" domu są zdjęcia. Teraz sytuacja się trochę zmieniła. Kiedyś robiło się trochę zdjęć, najlepsze wywoływało, z nich przeprowadzało się kolejną selekcję - wybierało te, które trafią do albumów, a z nich niektóre - na ścianę. Dzisiaj robi się tysiące zdjęć, albumów już raczej nie tworzymy, ale nadal niektóre zdjęcia pojawiają się na ścianie. 
   Ciekawe są kryteria wyboru tych zdjęć. W niektórych domach są to zatrzymane szczęśliwe chwile. W innych ciekawe ujęcia, taka galeria z pretensjami bycia wystawą fotografii. Widziałam także na ścianach zmultiplikowanego gospodarza, jak w gabinecie luster, wszędzie "ja": "Ja przy piramidach", "Ja na Wielkim Murze", "Ja nad Niagarą". Fotograficzna czkawka.
    O zdjęcia na ścianach naszego mieszkania dba mój mąż, ale myślę, że oddają one klimat naszego domu: w jednym miejscu są to zdjęcia wszystkich naszych najbliższych - naszych dzieci, rodziców, naszego rodzeństwa i ich dzieci. Są z nami w każdej chwili, a ponieważ ich fotografie są tak blisko, to i myśli o nich są częste i ciepłe. 
   W innym miejscu wiszą zdjęcia naszych przodków, takie fotograficzne drzewo genealogiczne, abyśmy pamiętali także o tym, skąd się wywodzimy i komu zawdzięczamy to, że jesteśmy, że się spotkaliśmy.

"Chciałbym czasem znaleźć się w takim miejscu, gdzie Bóg czeka tylko, aby komuś otworzyć migawkę." (A.Adams)

Fotografie.  Zamknięte w ramkę historie. Zamknięte w ramkę szczęście.

środa, 19 sierpnia 2015

Rocznica przyjaźni



    Uświadomiłam sobie dzisiaj, że obchodzimy rocznice ślubu, rocznice urodzin i innych ważnych dla nas wydarzeń, ale nie obchodzimy rocznicy przyjaźni. Oczywiście wiem, dlaczego tak się dzieje. Przyjaźni zwykle nie zawiera się konkretnego dnia. Gdy poznajemy kogoś, nawet jeśli od razu czujemy do niego sympatię, nie wiadomo, czy zmieni się ona w przyjaźń. 
    Różne święta pozwalają nam chociaż od czasu do czasu powiedzieć naszym bliskim, co do nich czujemy, jak ważni są dla nas, a o przyjaciołach zapominamy, choć to oni wyciągają nas z różnych prywatnych dołów, pomagają przetrwać trudny czas, cieszą się z naszych sukcesów. Często pozwalają nam o sobie zapomnieć na jakiś czas, gdy wszystko się nam układa i nie wypominają tych tygodni czy miesięcy naszego milczenia, gdy nagle wszystko się wali i są nam potrzebni. C.S.Lewis w swoich "Czterech miłościach" pisał:
Prawdziwa przyjaźń jest najmniej zazdrosną  miłością. 
I jeszcze:
Przyjaźń jest czymś zbędnym jak filozofia, jak sztuka, jak sam wszechświat. Nie ma ona wartości dla utrzymania życia, raczej jest jedną z takich rzeczy, które nadają wartość życiu.

   11 marca jest świętem przyjaźni. Nie wiem, czy będę pamiętała, aby w tym dniu wszystkim przyjaciołom powiedzieć: Dziękuję, że jesteś. Chcę jednak spróbować mówić im to w dni powszednie.

czwartek, 13 sierpnia 2015

Joanne Harris "W tańcu"




   To jedna z moich ulubionych pisarek. Najbardziej lubię "Czekoladę" i jej kontynuację, czyli "Rubinowe czółenka", ale bardzo mi się też spodobało "Jeżynowe wino" (musiało się spodobać, kocham wszystko, co jeżynowe), "Dżentelmeni i gracze" czy "Świat w ziarenku piasku". W jej książkach jest trochę magii, dużo uczuć i nieoczekiwane pomysły.
   Tym razem wpadły mi w ręce opowiadania zebrane w tomiku "W tańcu". Wzruszyło mnie opowiadanie "Faith i Hope jadą na zakupy" - o dwóch pensjonariuszkach domu starców i ich ucieczce-wycieczce do dużego miasta. Ciekawa jest też historia w "Rocznik `81" - o zjeździe absolwentów liceum kształcącego czarodziejki i czarowników. 
   Największe wrażenie robią jednak na mnie opowiadania, które są odpowiedzią na jakieś społeczne problemy, zjawiska, z którymi autorce trudno się pogodzić, które trudno zrozumieć.
   Przerażający jest "Raut" - młoda dziennikarka opisuje dla swojej gazety wydarzenie towarzyskie - raut odbywający się w krematorium, poprzedzający pogrzeb znanej modelki, która zagłodziła się. Jest to najważniejsze wydarzenie sezonu - przybywają Nieśmiertelni, czyli śmietanka towarzyska, w kreacjach od znanych projektantów. Danse macabre. 
   Bardzo mi się spodobała "Plażowiczka". To opowiadanie jest reakcją autorki na informację, że w Brazylii, żeby wejść na niektóre plaże, trzeba  przejść surową selekcję - tylko młodzi i szczupli mają szansę.  

   Opowiadania to takie małe perełki, smakowite ciasteczka, między głównymi posiłkami. Coś by się zjadło - mówią głodne oczy - i dusza dostaje coś krótkiego, lecz wcale nie błahego. 

niedziela, 9 sierpnia 2015

Ślub

   Kiedy weszli do świątyni, zagrzmiały organy, a wszyscy goście wstali. Młoda para powoli, dostojnie przeszła wzdłuż ławek, rozdając na lewo i prawo uśmiechy. Elegancko ubrane panie i przystojni panowie trzaskali zdjęcia swoimi smartfonami lub po prostu nagrywali nimi całą uroczystość.
   Ona i on podeszli do kapłana, który przywitał wszystkich, przeczytał odpowiednie teksty z wielkiej księgi, a następnie zwrócił się do młodej pary:
   - Wiem, że przygotowaliście własny tekst przysięgi małżeńskiej. Proszę, abyście wypowiedzieli słowa tej przysięgi, trzymając swoje dłonie i patrząc sobie w oczy. Najpierw Ty, Danielu, a po tobie Dominika.
   - Hejka Dominiko. Ślubuję ci, że będę lajkować wszystkie twoje wpisy na facebooku, tak, abyś nigdy nie czuła się wykluczona. Będę szerować wszystkie focie, jakie sobie zrobimy i wszystkie memy, jakie mi przyślesz. Przyrzekam, że nigdy nie nazwę żenadą żadnego twojego ciucha. I że będę się starał obczaić, o co tak naprawdę chodzi w takich programach jak "Trudne sprawy", które uwielbiasz oglądać.
   - Hejka Danielu. Ślubuję, że nie pozwolę nikomu hejtować twoich wpisów, a kto by tego spróbował, tego czeka totalna masakra. Przyrzekam dodawać do ulubionych wszystko, co wrzucisz do sieci. I przyrzekam, że nawet, gdy już będziesz BMW i ABS, będę ci lajkować wszystko, co zrobisz w necie. Yolo, Dominiku.
   Kapłan uśmiechnął się do młodej pary, a następnie zwrócił do zgromadzonych wiernych i powiedział:
   - Jesteśmy wszyscy świadkami zawarcia związku małżeńskiego w obrządku Google. To był epicki ślub. Kochani nowożeńcy, drodzy goście, wrzućcie teraz wasze relacje do sieci i poproście znajomych, aby podzielili się nimi ze wszystkimi swoimi przyjaciółmi w sieci. Yolo, moi drodzy.
   - Yolo - odpowiedzieli wierni.



środa, 5 sierpnia 2015

WI FI free



   Media alarmują, że młode pokolenie nie potrafi nawiązywać prawidłowych relacji z innymi ludźmi i winią za to komputer i szczególnie internet. Niedawno "Newsweek" pisał na ten temat, chociaż tam przede wszystkim zajęto się małymi dziećmi. Moje obserwacje dotyczą głównie nastolatków. 
   Sama korzystam z komputera w pracy, a właściwie przygotowując się do pracy, lubię szybkość wyszukiwania informacji w internecie, korzystam z Facebooka, piszę bloga, ale wyobrażam sobie życie bez tych ułatwień, bo takie życie pamiętam. Widzę jednak, jak internet wpływa także na moją pracę. 
   Z jednej strony w zasadzie nie mogę dawać uczniom zadań dodatkowych, do przemyślenia i rozwiązania w domu - rozwiązania prawie wszystkich zadań z prawie wszystkich podręczników są w internecie do znalezienia, a przecież nie o przepisanie rozwiązania mi chodzi. A z drugiej strony - sama znajduję w internecie ciekawe pomysły zadań, przygotowując lekcje.
   Najbardziej mnie jednak martwi brak więzi, rozmowy między uczniami. Kiedy wychodzą na przerwę, siedzą obok siebie na ławce lub stoją na korytarzu, każdy ze swoją komórką w dłoni, sprawdzają nowe posty na Facebooku, grają w różne gry, nie rozmawiają. Próbowałam z tym walczyć. Wymyśliłam projekt, podzieliłam ich na przypadkowe, czteroosobowe zespoły, kazałam wybrać temat, który w grupie opracują i przedstawią na godzinie wychowawczej. I guzik - tak podzielili zadania, aby nie musieli się spotykać, każdy pracował sam, a jedna z osób "sklejała" pracę reszty grupy - to wszystko on line. 
   Przedstawiałam problem na Radzie Pedagogicznej, proponowałam, aby wyłączać Wi Fi, co niejako zmusi dzieciaki do rozmowy, do kontaktu Face to face, a nie Face to Facebook, niestety, usłyszałam, że się nie da. 
   W książce Carla Honore "Pod presją" (polecam wszystkim, którzy wychowują dzieci) przeczytałam, że coraz więcej szkół usuwa nauczanie wspierane komputerem, wracając do tradycyjnych metod i szkoły te zauważają, że uczniowie nie tylko lepiej się potrafią skoncentrować, ale lepiej też zdają egzaminy końcowe.
   Oczywiście, z punktu widzenia ucznia najlepiej, gdy nauczyciel stoi przy tablicy i robi pajacyki - coś się przynajmniej dzieje. Znam nauczyciela fizyki, który na każdej lekcji pokazuje dzieciom prezentacje dotyczące różnych doświadczeń, zamiast te doświadczenia przeprowadzić.

   Chińskie przysłowie mówi: Zapomniałem, co słyszałem,; pamiętam, co zobaczyłem; rozumiem, co zrobiłem.     

piątek, 24 lipca 2015

Idol

     

 To był początek grudnia 1980 roku. Wróciłam ze szkoły i musiałam przekazać bratu straszną informację - John Lennon nie żyje. Mój brat nie był tego dnia w szkole, był chory i następnego dnia też nie poszedł do szkoły, był chory jeszcze bardziej. Dla niego Lennon był idolem, chyba zresztą jest do tej pory. I dla mnie, wychowanej na muzyce Beatlesów, był kimś bardzo ważnym, chociaż z całej czwórki najbardziej lubiłam Harrisona.
   Byliśmy wczoraj na filmie "Idol". Bohaterem jest  piosenkarz, Danny Collins, który tak naprawdę schrzanił swoje życie alkoholem, narkotykami, różnymi złymi wyborami, stanowiącymi cenę za sprzedanie swojej niezależności artystycznej. Na urodziny od swojego przyjaciela i jednocześnie menadżera otrzymuje list, jaki wysłał do niego John Lennon  trzydzieści lat wcześniej, ale list nigdy do niego nie dotarł. List jest  krótki,  Lennon radzi mu, aby pozostał sobą. To uruchamia lawinę decyzji w życiu bohatera, łącznie z próbami stworzenia nowych, pisanych sercem piosenek. Po tylu latach sprzedawania się nie łatwo się jednak  zmienić. Tym bardziej, że jak wiadomo, lubimy te piosenki, które znamy.
   Główną rolę gra Al Pacino, jest w tym filmie chyba trochę z samego gwiazdora kina. On na pewno dobrze wie, jakie są blaski i cienie popularności. Podobał mi się także aktor, którego chyba po raz pierwszy widziałam, albo nie pamiętam - Bobby Cannavale. No i świetna Annette Bening, grająca bardzo oszczędnie, ale w tym filmie jej rola wymagała stonowania.
   Cała historia jest częściowo prawdziwa (częściowa prawda nie mieści się w klasyfikacji prawdy wg księdza Tischnera). Pewien amerykański folk singer, Steve Tilston otrzymał rzeczywiście po 34 latach list od Johna i Yoko. Co prawda nie wywróciło to jego życia do góry nogami, ale spowodowało zainteresowanie mediów, co dla sześćdziesięcioletniego piosenkarza jest na pewno nie do pogardzenia, tym bardziej, że Hollywood kupiło tę historię zmieniając ją na wzruszający i niegłupi film. A że trochę łatwo odgadnąć zakończenie? Przecież za to kochamy amerykańskie filmy, spełniają nasze marzenia, kończą się dobrze, czyli są lepsze niż codzienne, często szare i nieprzewidywalne życie.

   Jakiś czas temu pisałam o książce Anny Gavaldy "Lepsze życie". Bohater podaje swojej dziewczynie trzy główne powody, dla których nie mogą być razem. Jeden z nich przypomniał mi się wczoraj w kinie:
   "Odchodzę od ciebie, bo zawsze psujesz mi koniec filmu w kinie... Za każdym razem...Za każdym razem robisz mi ten numer...
   A przecież wiesz, jakie to dla mnie ważne, żeby zostać jeszcze chwilę w ciemności i emocjonalnie wrócić do siebie, czytając na ekranie ten strumień nieznanych nazwisk, będących jak niezbędna do życia śluza między marzeniem a ulicą..."
    Kiedy na ekranie pojawiły się napisy końcowe, siedzieliśmy jeszcze na swoich miejscach (byliśmy w kinie całą rodzinką) i uśmiechaliśmy się do tej historii, do tej muzyki, do happy endu. 

   

środa, 22 lipca 2015

Złodziej cieni

  

 Przeczytałam książkę Marca Levy`ego "Złodziej cieni". Wzruszyłam się bardzo tą historią dorastania młodego człowieka. Jeden z komentarzy na okładce porównuje tę książkę z kultowym "Buszującym w zbożu", a mnie ona bardziej przypomniała "Obietnicę poranka" Romaina Gary`ego. Piękny opis odchodzenia dzieciństwa, pierwszej miłości, przyjaźni na całe życie i uczucia między matką a dzieckiem. Chyba powinniśmy mówić naszym dorastającym dzieciom to, co mama bohatera napisała w liście do niego:
" ... jej najgorętszym życzeniem jest, żebym mógł kiedyś rozkwitnąć; że ma nadzieję, iż wybiorę zawód, który da mi szczęście i że bez względu na to, jakich wyborów dokonam w życiu, dopóki będę kochał i będę kochany, będę też spełniał wszystkie nadzieje, jakie we mnie pokłada".
   Trudno rodzicom nie wtrącać się do życia swoich dzieci, nawet dorosłych. Z jednej strony, kiedy się kogoś kocha, chciałoby się go widzieć idealnym, a z drugiej - chcielibyśmy, aby nasze dzieci popełniły jak najmniej błędów, szczególnie takich, przez które sami przeszliśmy,  zapominając, że każdy ma własny repertuar pomyłek, złych decyzji i nasze dzieci też będą musiały same przez to wszystko przejść, my możemy tylko im "miłośnie towarzyszyć". To jest nasza rola - być obok, wspierać, no i modlić się. 

"Dorastając, marzymy o dniu, gdy odejdziemy od rodziców, ale kiedyś przychodzi dzień, w którym to oni nas opuszczają. A wtedy marzymy tylko, by móc choć na chwilę stać się znowu dzieckiem, które mieszka pod ich dachem, by ich mocno przytulić i nie wstydzić się słów, powiedzieć, że ich kochamy, a potem wtulić się w nich, żeby jeszcze raz ukoili nasze lęki. "

niedziela, 19 lipca 2015

Wiedźmin



   Dziecko mnie namówiło na przeczytanie książki "Wiedźmin. Ostatnie życzenie". Dotąd unikałam literatury fantasy twierdząc, że to nie dla mnie. No i wciągnęło mnie. Może to nie moja bajka, ale sam język, nawiązania literackie, poczucie humoru i cały świat stworzony przez Sapkowskiego zachwycił mnie. 
   W opowiadaniu "Ziarno prawdy" kapłanka rzuca zaklęcie na człowieka, który ją zgwałcił  zamieniając go w potwora. Gdyby tak dało się w życiu - wszyscy gwałciciele i tak są potworami, ale nie zawsze to widać. 
   Nie dziwię się już zachwytom tylu ludzi tą sagą o Wiedźminie. Wynotowałam kilka smaczków:

"Nic wielkiego, umiem wyczarować żarcie, picie, odzienie, czystą pościel, gorącą wodę, mydło. Byle baba to potrafi i bez czarów."

"... wszystkie zwierciadła Nehaleni dzielą się na uprzejme i na rozbite"

"... upatrzył sobie młodszy i jędrniejszy mezalians"

    Bajka dla dużych dzieci? Być może, ale chyba nie powinniśmy zamykać bajek w pokoju dziecinnym. Każdy z nas potrzebuje świata, w którym obowiązują zasady i jest ktoś, kto ich pilnuje; w którym jest jakiś rycerz walczący z naszymi smokami i potworami. Może mieć na imię Geralt.

czwartek, 16 lipca 2015

Anna Gavalda


 
  Skończyłam dzisiaj najnowszą książkę Anny Gavaldy - "Lepsze życie". Polubiłam tę pisarkę już od "Po prostu razem", bardzo spodobało mi się "Pocieszenie", a zaskoczył "Billie". Dzisiaj się wzruszyłam. 
   "Lepsze życie" to osobne historie dwojga młodych ludzi, wypalonych, uwikłanych w nieciekawe prace i trudne związki. Matylda budzi się, gdy spotyka Jana Baptystę. Gdy traci z nim kontakt i próbuje go odnaleźć, zachowuje się trochę jak jej imienniczka z filmu "Bardzo długie zaręczyny". Jest w tych poszukiwaniach nie tylko determinacja, jest jakieś przeświadczenie, że jeśli nie odnajdzie Jana Baptisty, zmarnuje swoją szansę na szczęście.
   Z kolei Yann postanawia odmienić swoje życie pod wpływem zauroczenia małżeństwem sąsiadów. Ich naturalność, dobroć, uśmiech dla siebie, dla córek i dla innych, ich życie pełne żartów, czułości, bez udawania czegokolwiek stanowią dla niego wzór - nie trzeba rezygnować z siebie, żeby być szczęśliwym z kimś. 
Jeden cytat z tej książki:
"Szczęście rozpoznaje się po hałasie jaki robi, kiedy odchodzi"
A może właśnie nie, może szczęście odchodzi w ciszy....

poniedziałek, 13 lipca 2015

Dlaczego

Zachciało mi się pisać. 
Źle.
Zawsze lubiłam pisać. A ponieważ jest bardzo wiele rzeczy, które mnie martwią, cieszą, wkurzają, interesują, postanowiłam dzielić swoje przemyślenia z kimś. 
   Zacznę od tego, że kocham to, co robię. Jestem mamą, żoną i nauczycielką z wieloletnim stażem. Kocham swoją rodzinę, kocham też swoją pracę, co chyba w tym zawodzie się zdarza. 
Amerykanie mają takie powiedzenie: "Wygraj milion w lotto, będziesz szczęśliwy przez rok. Znajdź pracę, którą pokochasz, będziesz szczęśliwy całe życie". Mogę więc z całym przekonaniem powiedzieć, że jestem szczęśliwym człowiekiem. (Choć fajnie by było wygrać milion). 
   Kocham pracę z młodzieżą, ale nie znoszę tego, w co teraz zamienia się praca nauczycieli - jeśli dobrze się przyjrzeć, to szkoły powoli zmieniają się w korporacje. Jesteśmy zalewani procedurami, coraz bardziej bzdurnymi wytycznymi, które przekształcają nas w androidy, a gdzieś po drodze gubi się indywidualne podejście do ucznia jako człowieka, jedynego, pojedynczego przypadku.
   Jakiś miesiąc temu moja pani minister ogłosiła z ogromnym zadowoleniem, że uczniowie, którzy rozpoczęli naukę w wieku sześciu lat, napisali znacznie lepiej egzamin szóstoklasisty niż ci, którzy poszli do szkoły w wieku lat siedmiu. Podawała nawet dane statystyczne, o ile lepiej. 
Zagotowałam się.
   Po pierwsze - wypada, żeby pani minister edukacji wiedziała, jaka jest różnica między procentami a punktami procentowymi. 
   Po drugie - obecni szóstoklasiści nie musieli iść do szkoły  w wieku lat sześciu, tak jak to się dzieje w tym, czy poprzednim roku szkolnym. Wcześniej do szkoły szły tylko te dzieci, które w domu się nudziły, bo na przykład nauczyły się już czytać, liczyć, były zdolniejsze od rówieśników i świadomi rodzice postanowili przyspieszyć ich edukację. Porównywanie takich dzieci z pozostałymi szóstoklasistami jest dla mnie manipulacją statystyką. 
   Nie chcę na tej stronie uprawiać polityki. Chcę tylko pisać: co lubię, czego nie lubię.
Na razie mam wakacje i odpoczywam od szkolnej korporacji, choć zapewne w połowie sierpnia już będę tęsknić za szkolnymi szkodnikami.