piątek, 30 grudnia 2016

Tańcz, tańcz, tańcz




    Na okładce książki wydawnictwo umieściło ostrzeżenie "Murakami - pisarz, który uzależnia". Znam takich, którzy nie ulegli urokowi japońskiego pisarza, wymienianego od wielu lat jako kandydata do literackiej nagrody Nobla. Mnie urzekła kilka laty temu jego trylogia "1Q84" i od czasu do czasu lubię sięgnąć po kolejną książkę tego autora.
   Tym razem jest to opowieść młodym trzydziestoczteroletnim mężczyźnie, który zarabia pisaniem różnych tekstów, wiedzie jałowe życie,  ale w pewnym momencie porzuca pracę, by odnaleźć piękną kobietę, z którą przez pewien czas mieszkał, a która zaginęła. I jak to bywa u Murakamiego, w jakimś załamaniu czasoprzestrzeni, na pograniczu światów, spotyka bardzo dziwne postaci, każda z nich jest elementem wielkiej układanki, jaką jest nasze życie. Próbujemy dopasować małe puzzle, zobaczyć, co przedstawia obrazek, ale często brakuje nam klucza - nie wiemy, czy fragment trzymany w ręce to kawałek nieba czy płatek kwiatu...
   Murakami może dlatego jest tak popularny w Stanach Zjednoczonych, że jego twórczość jest bardzo osadzona w amerykańskiej kulturze, wiele tu odniesień do literatury, a przede wszystkim do muzyki amerykańskiej i brytyjskiej. 
   Dla mnie to przede wszystkim książka o poszukiwaniu siebie, poszukiwaniu celu, ale też o tym, że talent nie zwalnia z odpowiedzialności, szczególnie z odpowiedzialności za kogoś. Świetnie są też ukazane przemiany społeczno-ekonomiczne końca lat osiemdziesiątych. Nas to dotknęło później, zostało do dzisiaj - społeczeństwo sztucznie tworzonych potrzeb, iluzji. 
"Żyjemy w zaawansowanym kapitalizmie. Marnotrawstwo uznaje się za jego największą zaletę. Politycy nazywają to wyrafinowaniem popytu na rynku wewnętrznym, a ja nazywam to bezsensownym marnotrawstwem."
   Bardzo ciekawa jest galeria postaci, które spotykamy w tej książce. Niby nakreślone leciutko, jak japońskie znaki muśnięciem piórka, ale każda z nich pozwala także przyjrzeć się głównemu bohaterowi z innej strony, poznać go w różnych sytuacjach, poszerzyć spectrum naszej wiedzy o nim i o świecie, w którym żyje. 
   Przeczytajcie. Murakami w kolejnej już książce udowadnia, że  najważniejsze w życiu to znaleźć kogoś, kto nie zniknie. 

piątek, 23 grudnia 2016

Boże Narodzenie



      Dzisiaj zamiast recenzji mam dla Was dwa cytaty. Pierwszy z jednej z moich ulubionych książek. Jeśli jeszcze nie mieliście okazji zajrzeć do "Colas Breugnon" Romain Rollanda, zachęcam. To gigantyczna dawka optymizmu, afirmacja życia  w  każdym zdaniu, każdej myśli. 
"Jak pięknie, że Dzieciątko urodziło się właśnie o nocnej i ciemnej godzinie, kiedy cały świat, zdawałoby się, bliski jest końca, i wyśpiewuje cienkim głosikiem: Radość wszelkiego stworzenia. Wówczas nadzieja rozpościera nad grudniową nocą swoje miękkie skrzydło i osłania świat od zimowego chłodu".

     Drugi fragment pochodzi z wiersza Walta Whitmana. To dla mnie jeden z ważniejszych poetów. 

Siedzę pełen zadumy, samotny i pogrążony w marzeniach
I zdaje mi się, że w innych krajach są inni ludzie, równie pełni zadumy i pogrążeni w marzeniach
I zdaje mi się, że starczy mi rzucić okiem, żeby ich ujrzeć w Niemczech, w Italii, we Francji i w                                                                                                                                                   Hiszpanii
Albo gdzieś daleko - w Chinach czy w Rosji albo w Japonii, mówiących innym językiem -
I zdaje mi się, że gdybym poznał tych ludzi, mógłbym się do nich przywiązać, tak jak przywiązałem                                                                                                                        się do ludzi mojego kraju -
O, wiem, że bylibyśmy braćmi i przyjaciółmi
I wiem, że z nimi byłbym szczęśliwy.

   Moi Drodzy Czytacze
Życzę Wam i Waszym rodzinom błogosławionych Świąt Bożego Narodzenia. Niech to wyjątkowe Dzieciątko przyniesie Wam nadzieję, miłość, wiarę w siebie i innych, a Nowy Rok niech obfituje we wszelkie dobro.  


poniedziałek, 19 grudnia 2016

Najlepiej w życiu ma Twój Kot

     

          Latem spędziłam cudowny tydzień z moją Mamusią wędrując po muzeach, wystawach i kościołach Krakowa. Byłyśmy między innymi na Placu Szczepańskim w "Szufladzie" . To oddział Muzeum Narodowego poświęcony Szymborskiej. "Szufladą" nazywali jej znajomi pierwsze mieszkanie Szymborskiej. Gdybyście kiedyś zabłądzili do Krakowa, zajrzyjcie tam koniecznie (jak w piosence Hanny Banaszak, ale to maleńkie muzeum przypomina słowa tej piosenki). 
       Czytałam już trochę o naszej noblistce, ale gdy usłyszałam, że będą wydane listy jej i Kornela Filipowicza, miałam mieszane uczucia. Z jednej strony bardzo chciałam przeczytać tę korespondencję, z drugiej - wydawało mi się to trochę wścibskie, tak jak zaglądanie do cudzej szuflady. Ciekawość jednak zwyciężyła.
        Ona w sanatorium, on w szpitalu, ona w Krakowie, on wyjechał na ryby, on w Lanckoronie, ona w Zakopanem. Wisława Szymborska i Kornel Filipowicz byli ze sobą przez ponad dwadzieścia lat, jednak nigdy razem nie mieszkali. Pisali do siebie bardzo często i są to listy niesamowite. Jest w nich mnóstwo ciepła, czułości, są rzeczy codzienne, meldunki o zdrowiu, trochę ploteczek. Są dolegliwości szpitalne i sanatoryjne, obserwacje bliskich, przyrody, pogody, ale nade wszystko jest tam morze czułości, ogromna troska o siebie nawzajem. Z każdego zdania wygląda miłość. 
        Oboje mieli wielkie poczucie humoru, ale też dziwną mieszankę dystansu do siebie i  nadwrażliwości. Jest w tych listach wiele literackiego dowcipu - od zabaw ortograficznych po tworzenie wymyślonych postaci. 
       Czy dzisiaj pisze się jeszcze listy miłosne, czy już  tylko sms-y. Kto z młodych ludzi zrozumie wagę słowa, gdy Wisława Szymborska pisała do Kornela Filipowicza: "Jesteś spod lady".
        

sobota, 10 grudnia 2016

Skoruń


      Czy lubicie literaturę zajmującą się polską wsią? Mam nadzieję, że młodzi ludzie wciąż potrafią rozkochać się w "Chłopach", dla mnie ta powieść była jedną z najważniejszych wśród lektur omawianych w szkole. Potem rozsmakowałam się w twórczości Wiesława Myśliwskiego, Tadeusza Nowaka, Edwarda Redlińskiego. Każdy pokazywał wieś z innej perspektywy, w innym zakątku Polski, w innym czasie, ale każdy bardzo przesiąkł wsią , prostą ludową mądrością, prostymi zasadami. 
        Bohaterem opowieści zamieszczonych w "Skoruniu" Macieja Płazy jest młody chłopak, mieszkający na wsi  sandomierskiej, nad Wisłą, dorastający w latach osiemdziesiątych poprzedniego wieku.  Jego dzieciństwo i młodość to  ciężka praca. Rodzice mają sad, w nim przede wszystkim  jabłka. W tym wiejskim dzieciństwie jest sporo przemocy, ojciec ma twardą rękę, mama choć sama jest zbyt wrażliwa by zabić kurę, syna uderzyć potrafi. Makabryczna myśl - może niektórzy rodzice  tylko w ten sposób potrafią okazać uczucia?
      Dojrzewanie to także poznawanie najbliższych, takie prawdziwe słuchanie ich bólu, słabości, rzadziej radości, dlatego Skoruń  wciska palce między drzwi, próbuje się dowiedzieć czegoś więcej, szczególnie o najważniejszej dla niego osobie, o ojcu. Dojrzewanie to też przechodzenie przez różne grzechy dzieciństwa, trochę na zasadzie odhaczania listy grzechów, jakie powinny lub mogą się przydarzyć młodemu chłopakowi. 
      Niesamowity jest obraz powodzi, o którą wypytuje Skoruń, a która wydarzyła się jeszcze przed jego narodzinami.  Żywioł, którego nie sposób powstrzymać, zabiera dobytek, zabiera zwierzęta, fala  niszczy wszystko, co napotka na swej drodze, można się temu tylko bezsilnie przyglądać.
      W takim życiu najważniejsza jest praca, ona stanowi podstawę, sens istnienia, codziennego wstawania, powtarzających się czynności. Jest priorytetem, ważniejsza od zdrowia, odpoczynku, nawet więzi rodzinnych, sympatii czy antypatii. Ziemia nie poczeka na lepsze czasy, trzeba się nią zająć teraz, nie zważając na nic innego, nawet czasem grzesząc, gdy pracę trzeba wykonać w niedzielę.
       Ta proza zostaje, mądre słowa zatapiają się w sercu i  budzą, jak zawsze przy dobrej lekturze, wiele skojarzeń - pięknych i dobrych, czasem trudnych. 

"Jak dzwon dzwoni, to od razu wiesz, że świat pękł na pół i w to pęknięcie powpadały wszystkie małe sprawy".

piątek, 2 grudnia 2016

Plaster miodu



   Po raz pierwszy piszę o książce, którą dopiero kilka dni temu zaczęłam czytać, ale może zachęcę Was drodzy czytelnicy (halo, halo, jest tam kto?) do tej lektury. 
   Zaczął się Adwent, czyli czekanie. Wszystkie media trąbią, że czekamy na Święta, ale dla mnie jest to przekłamanie. Czekamy na narodziny Jezusa i będziemy je świętować, ale przecież nie możemy czekać  tylko na to celebrowanie Jego urodzin. 
   Razem z najlepszym z mężów chodzimy na roraty, w naszym kościele są o szóstej piętnaście, ale przed nimi śpiewamy jeszcze godzinki. Czasami się nie chce, ale warto pokonać w sobie tego małego leniuszka (a czasami dużego leniucha) i czekać  bardziej intensywnie. Bo czekanie jest pracą, aktywnością, a to adwentowe czekanie pracą szczególną, bo też szczególny jest podmiot tego naszego czekania.
   Książka "Plaster miodu" ojca Adama Szustaka w tym czekaniu bardzo pomaga. To specjalnie na czas Adwentu przygotowane rozważania, jedno na każdy dzień. To nie jest łatwa lektura przy herbatce, bywa trudno, ale przecież przy takim czytaniu nie o to chodzi, by było przyjemnie. Ma być niewygodnie, ma uwierać duszę. Przecież w żadną miłość się nie wchodzi jak w wygodne buty. Potrzeba pracy, wyciszenia, wsłuchania w słowo, prześwietlenia potem za pomocą tego słowa swego życia. 
"Nie chwytajmy się naszej świętości, naszego nawracania. Zostawmy tę cholerną doskonałość. Chwyćmy się Pana!"
Tak po prostu. Spróbujmy.

wtorek, 15 listopada 2016

Historia zaginionej dziewczynki



   Jakiś czas temu pisałam o książce "Genialna przyjaciółka" włoskiej autorki, Eleny Ferrante. Skończyłam wczoraj czwartą część tetralogii i rozumiem, dlaczego jeden z moich  ulubionych amerykańskich pisarzy - Jonathan Franzen  - tak bardzo ceni jej pisarstwo. Oboje piszą  o zwykłych ludziach, ich życiu w zmieniającym się świecie, są uczciwi wobec czytelnika nie zmieniając swoich bohaterów w herosów, kochają ich mimo wad.
   Ostatni tom tej opowieści o przyjaźni dwóch kobiet zaczyna się w latach osiemdziesiątych, kończy na początku dwudziestego pierwszego wieku. Na tle zmian technologicznych, politycznych, niepokojów społecznych we Włoszech widzimy zmagania Leny i Lili, ich trudną przyjaźń, nieustanne współzawodnictwo, wzajemne uzależnienie. Każda przegląda się w oczach tej drugiej, albo po to,  by czegoś zazdrościć, albo by sobie wmawiać "ja jestem lepsza". 
   Lena jest na pozór poukładana, samodyscyplina z jednej strony ją ogranicza, trzyma w gorsecie tego co wypada, a czego nie można robić, ale potrafi też zawalczyć o siebie. Natomiast Lila, nieobliczalna  Lila, która wydaje się niezniszczalna, bezkompromisowa, tak naprawdę bardzo się boi, przede wszystkim tego, co się kryje w jej głowie, szaleństwa.
   Dopiero w czwartym tomie wyraźnie widać, że ta powieść to nie tylko historia Leny i Lili, ich rodzin i znajomych. Bardzo ważnym bohaterem jest Neapol, miasto, które płynie w żyłach urodzonych i wychowanych tutaj ludzi. Kochają je i nienawidzą - za przekupstwo, przemoc, bałagan. Miasto skorumpowane, pokryte pudrem nowoczesnych budynków, biurowców. 
"Jedyna korzyść, jaka płynie z bycia neapolitańczykiem, to wiedzieć od zawsze, instynktownie, to, co dzisiaj wszyscy zaczynają twierdzić: że sen o nieograniczonym postępie jest w rzeczywistości koszmarem pełnym okrucieństwa i śmierci".
     Pisałam, że autorka wydaje swoje książki pod pseudonimem i że nikt nie zna jej tożsamości. Pomyślałam, że może przyczyną jest strach. Jeżeli opisała swoje miasto, Neapol, jeżeli część opisanych historii miała miejsce, to nawet zmiana nazwisk bohaterów może niewiele dać. Mówi się: "Zobaczyć Neapol i umrzeć". Elena Ferrante pisze, że niektórzy umarli, bo dostrzegli to, co się dzieje w Neapolu. 
    Niekiedy przyczepia się do mnie fragment piosenki, innym razem zdanie z jakiejś książki. Od wczoraj chodzi za mną jedno zdanie z "Historii zaginionej dziewczynki":
"W jego głosie  słychać książki".


niedziela, 6 listopada 2016

Miejsce na ziemi



   Jeżeli szukacie książki na jesienne wieczory, kiedy nawet pies nie reaguje na słowo "spacer", polecam piękną opowieść Umi Sinha. Ta książka ma troje narratorów - dwunastoletnią Lilę Langdon, jej ojca Henrego i jego matkę, Cecily. 
   Dwunastoletnia Lila jest świadkiem rodzinnej tragedii, musi opuścić Indie, gdzie się urodziła i wychowała, jedzie pod opiekę swojej starej ciotki do Anglii. Henry także urodził się w Indiach, przez wiele lat pisał dziennik, zapełniając jego karty bardzo intymnymi opowieściami o swoim życiu, o trudnych relacjach z chorą żoną.Wcześniej jeszcze Cecily, młoda Angielka jedzie do Indii poślubić starszego o wiele lat narzeczonego i opisuje  swój zachwyt tym krajem, ale i trudne momenty życia i małżeństwa w listach do siostry bliźniaczki. 
   Splecione losy tej trójki opowiedziane są na tle trudnych tematów kolonialnej dominacji Anglików w Indiach, masakry w Kanpur w połowie dziewiętnastego wieku, gdzie Sipajowie dokonali okrutnej rzezi na  cywilach brytyjskich, ale w zemście brytyjscy żołnierze postępowali równie okrutnie. Opis tej tragedii przypomina śmierć i zniszczenie z obrazów Boscha. 
   Wydarzenia prowadzą nas później do pierwszej wojny światowej, do udziału w niej również żołnierzy hinduskich.
"Przyzwyczajeni do walki twarzą w twarz i okazywania wrogowi szacunku, nie widzieli honoru w wojnie, w której mężczyźni wystrzeliwują pociski w kierunku ludzi, których nigdy nie widzieli, a potem kulą się w wykopanych rowach, gdy sypią się na nich bomby."
   To prosta historia wielkiej rodzinnej tajemnicy, spraw odkładanych na później, które wracają trafiając rykoszetem w naszych najbliższych. I pewnej prawdy, z którą nie sposób polemizować:
"Nosimy naszych rodziców w sobie, ich krew płynie w naszych żyłach, ich głosy rozbrzmiewają w naszej głowie."

środa, 2 listopada 2016

Zadziwiająca historia samotnego listonosza

  \
    Podoba mi się pomysł, aby każdy człowiek miał swoje własne Niebo, swój własny raj, jeśli oczywiście na taki zasłuży. Moim byłaby chyba olbrzymia biblioteka, w której książki nie kurzą się, wszystkie są drukowane dużą czcionką (jeśli w moim Niebie  nadal będę miała kłopoty ze wzrokiem), jest wiele bardzo wygodnych foteli, przy każdym stoliczek z herbatą lub dobrą kawą. 
Rozmarzyłam się. Ale przedsmak takiego miejsca poczułam w naszej szkolnej bibliotece. W ostatnim czasie przybyło tam mnóstwo książek. Już przed wakacjami  nasze panie bibliotekarki poprosiły uczniów i nauczycieli o wpisywanie do specjalnego zeszytu tytułów takich książek, które powinny się znaleźć w szkolnej bibliotece. Dzięki temu trafiły tam pozycje, na które podczas przeglądania książek w księgarniach nie zwróciłabym uwagi. Książki nieoczywiste, bo słabo rozreklamowane. A jednak ktoś uznał je za piękne, ciekawe, mądre.
   Właśnie w ten sposób trafiłam na książkę kanadyjskiego autora Denisa Theriault`a - "Zadziwiająca historia samotnego listonosza". Jej bohaterem jest Bilodo, młody mężczyzna, miłośnik kaligrafii i listonosz niedyskretny. Otwiera bowiem niektóre listy, czyta, kopiuje, chowa do segregatorów. Jest, tak jak zapowiada tytuł książki, bardzo samotny, żyje per procura, życiem pożyczonym od adresatów listów, które przechodzą przez jego ręce. Tym sposobem trafia na korespondencję między pewnym starszym Kanadyjczykiem a młodą i piękną nauczycielką z Gwadelupy, Segolene. Ci dwoje połączeni epistolarnym romansem, flirtują za pomocą haiku, więc Bilodo powoli wnika w świat japońskiej poezji.
   Bardzo podoba mi się narracja, jej dowcipny język, przesycony ogromną sympatią do bohatera i przymykający oko na jego dziwactwa. Genialny jest pomysł rozmowy (korespondencyjnej, ale przecież to także rozmowa) za pomocą poezji. W miarę rozwoju uczucia, gdy haiku przestaje wystarczać, bohaterowie przechodzą do innego rodzaju wiersza - tanka pozwala lepiej mówić o uczuciach. 
  Podobno pewne kwiaty
kwitną po siedmiu latach
     już od dawna chcę 
     wyznać ci wreszcie
jak bardzo ciebie kocham
Zakończenie tej książki zaskoczyło mnie. Jeśli  sięgniecie po tę książeczkę, was też zaskoczy.  Od wieków zastanawiamy się nad życiem po śmierci, a czasami zapominamy dbać oto, by było życie przed śmiercią.

niedziela, 30 października 2016

Mam na imię Maryte


    Autorem tej książki jest litewski poeta, pisarz, także aktor, Alvydas Slepikas. To przejmująca opowieść o roku 1946 w Prusach. Niemieckie sieroty, tak zwane wilcze dzieci,  tułały się głodne po Litwie w poszukiwaniu jedzenia, pracy, spokojnego i bezpiecznego kąta. Tymczasem radzieccy żołnierze dostawali rozkazy, aby zabijać nie tylko dorosłych Niemców, ale także ich rodziny. Za pomoc małemu Niemcowi można było w najlepszym razie trafić na Syberię, w najgorszym.... 
"Kiedy pojawili się pierwsi  rosyjscy żołnierze, ludzie modlili, się, bali, wierzyli jednak, że potomkowie Tołstoja i Dostojewskiego nie będą okrutnymi i dzikimi najeźdźcami.(...) Ale po nich przyszli inni."
   W każdej wojnie najbardziej cierpią dzieci. Każda wojna zabija śmiech dzieci, zamienia dzieci w przedwcześnie i boleśnie dojrzałych małych dorosłych. Dzieci, czasem kilkuletnie dopiero, stawały się obojętne na krzywdę, ból, nawet śmierć, głód był najbardziej bolesny. Sam autor mówi, że te dzieci zachorowały na przedwczesną starość. 
   Niesamowity jest język tej opowieści, krótkie, jakby poszarpane zdania czynią ją jeszcze bardziej prawdziwą i twardą. To nie jest historia, którą da się opowiedzieć potokiem przymiotników. Nie zapomnę obrazu, jaki pojawił się w mojej duszy, gdy czytałam o matce, która chciała na targu sprzedać swoje dziecko za ziemniaki, bo w domu czekała na nią czwórka głodnych dzieci. 
   Czytałam ostatnio w "Tygodniku Powszechnym" artykuł poświęcony księdzu Janowi Ziei. Podczas wojny polsko-bolszewickiej był kapelanem. Dopiero wtedy zrozumiał, czym naprawdę jest wojna.
"Całkowicie się wtedy nawróciłem na przekonanie, że Boskie przykazanie "Nie zabijaj" znaczy: nigdy nikogo."
   Dzieci cierpią najmocniej. W dzisiejszym odcinku "Kobiety na krańcu świata" Martyna Wojciechowska przedstawiła historię Mai Kazadis, która podczas wojny w byłej Jugosławii, (była wtedy nastolatką) w wyniku wybuchu bomby straciła nogę. Obejrzyjcie ten odcinek. Przeczytajcie też "Mam na imię Maryte". 
    

sobota, 29 października 2016

Ceglane buty

Ceglane buty

   Bardzo rzadko czytam opowiadania, nawet jeśli w księgarni trafię na jakiś zbiór, zaglądam i często brakuje tego czynnika X, który sprawia, że zostaję  natychmiast wciągnięta w świat wykreowany przez autora . Tym razem było inaczej. Kilka fragmentów wystarczyło, by się zainteresować, a okładka też bardzo pomogła.
   Jacek Słowiński stworzył tak barwny korowód postaci, że czujemy się zaproszeni do tego zwariowanego tańca już od pierwszej opowieści, od "Cegły". Bo cóż  jeśli po śmierci zamiast do nieba, czy wprost przeciwnie, trafiamy jako cegły do muru w jakimś domu, musząc znosić towarzystwo innych cegieł - bliźnich o różnych temperamentach i poglądach. I tak przez całą wieczność, a to naprawdę musi być długo. 
     Podobały mi się wszystkie mini historie w tym zbiorze, ale szczególnie wzruszyły mnie "Połamany obrus", "Rzeźbiarz" i "Pielgrzym". Podziwiam wyobraźnię autora, zakres tematyki . Czasami, gdy czytasz którąś opowieść masz wrażenie, że autor rozmawiał z tobą i spisał twoją historię, lekko ją koloryzując,  może ku przestrodze dla innych (Niech Pan Bóg strzeże przed takimi fachowcami jak w "Szufladzie"). Czasami zaglądamy  do światów równoległych, historie są nieoczywiste, momentami bajkowe, a raczej baśniowe, bo na happy end nie ma co liczyć. 
   Na okładce nie znalazłam żadnej notki biograficznej, ale z opowiadań można się domyślić, że Jacek Słowiński spędził jakiś czas w Stanach, można też zrozumieć, dlaczego wrócił.
   Wszystkie te opowiadania kojarzą mi się bardzo jesiennie. Ciepła herbata, fotel lub kanapa i świat bohaterów, wśród których przeważają zwykli ludzie, tacy jak my. Czasami przydarzy im się coś niezwykłego, ale rozumiemy ich motywy, ich wybory, choć nie zawsze są racjonalne.  Można się z nimi zaprzyjaźnić. Spróbujcie.

niedziela, 11 września 2016

Genialna przyjacółka



   Próżno szukać informacji o Elenie Ferrante. Pisarka publikuje swoje książki pod pseudonimem, chce, by jej książki mówiły za siebie, bez konieczności zaglądania do życiorysu autorki (wydaje mi się niemożliwe, aby książkę napisał mężczyzna). To podobno jedna z największych tajemnic rynku wydawniczego, ale rozumiem decyzję autorki. Książka się broni i to tak skutecznie, że Elena Ferrante uważana jest za najlepszą współczesną włoską pisarkę,a a "Genialna przyjaciółka"  została przez BBC wymieniona jako jedna z najlepszych książek XXI wieku. 
   Sześćdziesięcioletnia Lena dowiaduje się, że jej przyjaciółka z dzieciństwa, Lila, zniknęła. Wraca więc pamięcią do korzeni ich przyjaźni, do wczesnych lat szkolnych, potem lat wczesnej młodości opisując przedmieścia Neapolu, dzielnicę ogromnej biedy i przemocy. To miejsce, gdzie sąsiad, który pomaga żonie uważany jest za zniewieściałego, a ten, który żonę bije za wzór do naśladowania. Ucieczką z tego miejsca wydaje się być jedynie edukacja. Co prawda szkoła jest także okrutna, nauczyciel bije niesfornych uczniów, karą jest też klęczenie na grochu lub noszenie na piersiach kartonowej tabliczki z napisem "osioł", jednak nauczyciele na swój nieudolny może sposób zachęcają dzieci do nauki, pomagają też tym, które chcą się uczyć dalej. 
   Dziewczynki szybko zauważyły, że tylko ci, którzy mają pieniądze mogą liczyć na szacunek. Chcą więc być bogate i wymyśliły sposób dojścia do tego celu:
"Bogactwo kojarzyło się nam z blaskiem złotych monet zamkniętych w szkatule. Żeby ją otworzyć należało się uczyć i czytać książki.". 
   Lena, narratorka, pozostaje przez cały czas pod urokiem i wpływem Lili. To rodzaj uzależnienia, rywalizacji, ale też więzi mocniejszej niż rodzinna. Przyjaciółka ją inspiruje, ale też Lena zazdrości Lili magnetyzmu, który sprawia, że wszyscy są pod jej urokiem. Z kolei Lila zazdrości Lenie tego, że kontynuuje naukę, z jednej strony pokazuje, że sama radziłaby sobie jeszcze lepiej, ale z drugiej pomaga i popycha, gdy Lena okresowo zniechęca się do szkoły.
   Dwie przyjaciółki, jedna jest echem drugiej, ale też jedna dla drugiej wsparciem, szczególnie wtedy, gdy nawet najbliżsi zawodzą.
   Pochłonęła mnie ta książka. Obraz Neapolu lat pięćdziesiątych, historia kobiecej przyjaźni kończy się, gdy szesnastoletnia Lila wychodzi za mąż. Ale coś wam zdradzę - są dalsze części. 

sobota, 3 września 2016

Shantaram



   Książki powinny być grube i dobre, zgadzacie się? "Shantaram" to osiemset stron niesamowitej przygody. Autor, Gregory David Roberts, to Australijczyk, który po rozwodzie stoczył się na narkotykowe dno. Żeby zdobyć pieniądze na narkotyki, napadał na ludzi, w końcu wylądował w więzieniu. Udało mu się stamtąd uciec i dzięki pomocy przyjaciół trafił do Bombaju, gdzie spędził dziesięć lat handlując narkotykami, angażując się w podrabianie paszportów, w wojnę w Afganistanie, ale też mieszkając w slamsach, pomagając tamtej społeczności i zaprzyjaźniając się z wieloma  prostymi ludźmi.
   To awanturnicza powieść, napisana przecież przez przestępcę, ulicznego filozofa,  ale jest szczera, prawdziwa do bólu i naprawdę ciekawa. Gdzieś przeczytałam, że ten rodzaj literatury nazywany jest purple prose i charakteryzuje się bogatym w ornamenty językiem, licznymi aforyzmami, filozoficznymi rozważaniami. Sporo w tym pisaniu egzaltacji, patosu, ciekawa jest przedstawiona przez autora ontologia przestępstw, to wszystko jednak nie zmienia faktu, że książkę się pochłania. Chce się wierzyć, że cała filozofia tej książki, te wszystkie rozważania o dobru i złu wynikają z prawdy przeżycia tego wszystkiego, pozbycia się nienawiści, chęci zemsty, zmiany widzenia świata tak, aby w centrum stawiać drugiego człowieka, a nie siebie samego. Jak pisze Roberts:
"... wybór między nienawiścią i wybaczeniem może stać się historią twojego życia."
Na koniec jeszcze jeden cytat, które na długo zatrzymał mnie na dłuższą chwilę, gdy czytałam tę książkę:
"Wcześniej czy później los styka nas ze wszystkimi ludźmi, którzy pokazują nam, kim możemy i kim nie powinniśmy się stać." 
   Z kawałków tych spotkań tworzymy siebie, prawda?

środa, 24 sierpnia 2016

Analfabetka, która potrafiła liczyć


   Czy bomba atomowa to poważny temat? Oczywiście.
   Czy rasizm, nierówność społeczna, partie skrajnie prawicowe to poważne tematy? Z pewnością.
   Czy można o nich mówić niepoważnie? Jonas Jonasson udowadnia, że jak najbardziej. Jego powieść jest awanturniczą opowieścią o czarnoskórej bohaterce, Nombeko, której przydarzały się rzeczy zaprzeczające rachunkowi prawdopodobieństwa, ale która z życiowym optymizmem przyjmowała wszystkie życiowe wydarzenia jako wyzwania  i używała inteligencji, sprytu i własnej energii do zmieniania swego losu na lepszy. Mam też do bohaterki osobistą sympatię, ale myślę, że to zrozumiałe:
"Kiedy przyłapał ją na gorącym uczynku w czasie, gdy miała szorować podłogę, zobaczył, że uśmiecha się na widok wzorów matematycznych".
   Gdzieś pomiędzy ironią a nieprawdopodobieństwem ukryta jest historia prawdziwa, co nie znaczy, że zdarzyła się naprawdę. W tle tej opowieści dzieją się prawdziwe polityczne wydarzenia, bohaterami są autentyczne postaci z pierwszych stron gazet, ale uwikłane w historię jak ze "Szwejka". 
   Autor pokazuje nam też Szwecję jako bardzo przyjazny kraj, z ciekawym, mądrym królem Karolem Gustawem XVI (ciekawe, czy król przeczytał tę książkę), bardzo uczciwym premierem Fredrikiem Reinfeldtem, interesującymi, najczęściej prostymi, ale i dobrymi obywatelami. Czy nie chcielibyście, żeby o premierze naszego kraju można było tak napisać:
"...był jednym z najuczciwszych ludzi (...) takim, co to  opłacał abonament telewizyjny jeszcze jako mieszkaniec akademika".
   Trzeba mieć duży dystans do swojego kraju, do życia w ogóle, żeby z takim poczuciem humoru snuć tę nieprawdopodobną historię, która przy okazji trochę nam o świecie, jaki zbudowaliśmy opowie.

wtorek, 16 sierpnia 2016

Mam na imię Lucy



   Czy pamiętacie piosenkę Susan Vega "My name is Luca"

My name is Luca, 
I live on the second floor
I live upstairs from you
Yes I think you`ve seen me before
If you hear something late at night
Some kind of trouble, som kind of fighnt
Just don`t ask me what it was...

   "Mam na imię Lucy" to książka, napisana przez Elizabeth Strout, książka, w której prawie w ogóle nie ma akcji, jest kilka nieśpiesznych opowieści spisanych przez bohaterkę w ramach jakiejś autoterapii. Sam tytuł przypomina zresztą początek terapii w jakiejś grupie wsparcia, zupełnie, jakby narratorka  mówiła: "Cześć, mam na imię Lucy i nie byłam kochana przez rodziców".
   Lucy wyrosła w straszliwej biedzie, głodzie, strachu, zimnie,  braku miłości i akceptacji. A przecież dzieci potrzebują głasków, przytuleń, buziaków, ciepłych słów, tylko to może sprawić, że wyrastają na pewnych siebie, a nie przygarbionych dorosłych. Dzieciństwo determinuje nasze życie w sposób ogromny, nasze lęki, nasze poczucie własnej wartości, nasza wyobraźnia i tyle innych spraw ma początek właśnie w dzieciństwie. 
   To książka o przebaczeniu, próbie zrozumienia matki. Różne szkoły przygotowują nas do różnych zawodów, ale nikt nas nie uczy, jak być rodzicem. Najczęściej podglądamy nasze rodziny, czasem pewne zachowania z nich kopiujemy, eksperymentujemy, popełniamy błędy,  a czasem przeciwnie - robimy wszystko, by założone przez nas rodziny były diametralnie inne. Lucy wie, że jej mama nie potrafiła powiedzieć "kocham". Sama natomiast nadużywa tego czasownika, kocha swojego lekarza, sąsiada - oddaje w ten sposób uczucia wszystkim, którzy byli dla niej dobrzy. 
   Ogromne wrażenie zrobił na mnie opis rzeźby przedstawiającej głód, wystawionej w Metropolitan Museum. Znalazłam ją. To rzeźba "Ugolino and His Sons", autorem jest Jean-Baptiste Carpeaux. Sam zaś Ugolino to tragiczna" postać z "Boskiej Komedii" Dantego. 
   Może trzeba się trochę rozejrzeć, może ujrzymy jakąś Susan, jakiegoś Luca, kogoś, kto potrzebuje choć kilku kropel uznania, dobroci, by mógł wzrastać. 

poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Wyjątkowi



"Wkrótce ona i cała reszta będą ironizować przez większość czasu, niezdolni odpowiedzieć na niewinne pytanie bez nadania słowom lekko złośliwego zabarwienia."
   Znacie to? Ja to nazywam syndromem młodości (niektórym zostaje na dłużej), to taki specyficzny język młodych inteligentnych homo sapiens, obligatoryjny etap przechodzenia z poczwarki w motyla. Ironia to często obronna tarcza niepewnych siebie osób.
  Chyba każdy młody człowiek czuje się wyjątkowy: albo jest przekonany, że w przyszłości dokona rzeczy wielkich, albo uważa, że nikt go nie rozumie. Chciałby, żeby dorośli postrzegali go właśnie w wyjątkowy sposób, a świat próbuje go traktować jak średnią arytmetyczną. Może szkoda, że to uczucie wyjątkowości z czasem mija. Człowiek dojrzały częściej przegląda się w oczach bliskich osób niż w narcystycznym odbiciu własnej duszy.
   Książka Meg Walitzer to opowieść o grupie przyjaciół, która poznała się na obozie dla dzieci artystycznie uzdolnionych, połączyło ich domniemanie przyszłej wielkości, nadzieje, jakie ich opiekunowie, czy oni sami wiązali z ich artystycznym rozwojem. Trochę ich to jednak stygmatyzowało, niełatwo z takim bagażem  wchodzić w życie.
    Autorka fantastycznie pokazuje różne okresy dorastania, różne etapy przyjaźni, zazdrości czy zawiści. Nie ma tutaj chronologii przedstawionych wydarzeń, zaglądamy do rozmaitych szuflad z różnych okresów życia bohaterów i czasem dopiero po wysunięciu następnej szuflady, rozumiemy, co znaleźliśmy w poprzedniej. 
   Książka jest napisana dowcipnym, świeżym językiem. ("Czy może być większy oksymoron niż Centrum Handlowe Walta Whitmana?") Pozwala i wrócić do czasów młodości i zastanowić się nad fenomenem rodziny, tym, że każda wypracowuje swój własny język, zwyczaje, poczucie humoru. I podkreśla, że w ujęciu dorosłego życia czyjaś wyjątkowość może po prostu oznaczać, że ten KTOŚ po prostu jest. Zawsze jest.     

środa, 27 lipca 2016

Połówka żółtego słońca



   Pisałam niedawno o książce "Amerykaana" Chimamandy Ngozi Adichie. Dziś zupełnie inna książka tej samej autorki. Cóż my tak naprawdę wiemy o historii krajów afrykańskich, nawet tak wielkich, jak Nigeria. Nasz megalomański charakter sprawia, iż oczekujemy od obcokrajowców, aby nie tylko wiedzieli, gdzie Polska leży, ale także aby o tej Polsce wiedzieli znacznie więcej niż tylko wymieniali nazwiska: Jan Paweł II i Lech  Wałęsa. 
   Kilka lat temu na I roku Historii na egzaminie testowym jedno z pytań kazało wskazać, pod czyim panowaniem był Madagaskar przed II wojną. Prawie jedna trzecia studentów zaznaczyłą odpowiedź: "Króla Juliana". 
    Nie wiedziałam nic o Biafrze - państwie, które istniało tylko trzy lata, pod koniec lat sześćdziesiątych, obejmując część Nigerii i Kamerunu. Większość świata nie uznała tego kraju, a największe mocarstwa wspierały przeciwników Biafry, co doprowadziło do wojny i wielkiego głodu. 
"Jeśli teraz mówimy o nienawiści, to jest ona bardzo świeża. Została wywołana  ... sprawowaną przez Brytyjczyków ... nieoficjalną polityką kolonialną. Zgodnie z tą polityką manipulowano różnicami między plemionami, aby zapobiec powstaniu jedności, ułatwiając sobie w ten sposób panowanie nad tym wielkim krajem."
   Ta książka to hołd złożony przez autorkę wszystkim, którzy próbowali walczyć o swój kraj, którzy w straszliwie trudnych wojennych  warunkach zachowali godność, ideały, wiarę. 
   Ale oprócz historii podziwiam też język, ciekawe postaci, mądre przemyślenia:
"Wydaje mi się, że najpierw jest miłość, a dopiero potem pojawiają się powody."
   Będę szukała powieści tej autorki, też spróbujcie.

poniedziałek, 4 lipca 2016

Nic zwyczajnego



   W naszej szkolnej bibliotece znalazłam wspaniałą lekturę na wakacje.   
Michał Rusinek, wieloletni sekretarz Wisławy Szymborskiej, napisał o niej piękną książkę, pełną wspomnień, anegdot, ale także fragmentów wierszy, opowieści o wspólnych podróżach. 
   Jest taki wiersz Maryli Wolskiej, który błąkał mi się w myślach, gdy czytałam tę książkę:

Dusza moja w  zielonym na warkoczach wianku,
Ścieżką idzie samotna, wolna jak ptak w lesie,
W pas się słońcu jednemu kłania o poranku,
Niby wicher swobodna nad życiem się niesie,
Dusza moja w zielonym na warkoczach wianku.

   Ileż trzeba mieć młodzieńczej fantazji, by w hotelu przykleić do globusa nową wyspę, kupować sztuczne muchy i "dekorować" nimi masło, gdy przychodzą goście. Ale przede wszystkim ile trzeba mieć zdziwienia i ciekawości świata, by pisać takie wiersze. 
   Z jaką radością odkryłam wspólną sympatię do jazzu, "Ojca chrzestnego" i Hundertwassera oraz ciasteczek, które ktoś nazwał "Brzydkie".
   Dla tak skromnej, żyjącej swoim życiem, niechętnie się udzielającej publicznie poetki Nobel był rzeczywiście katastrofą. Wiele osób próbowało odciąć kupony od tej nagrody. 
"Ktoś zadzwonił do poetki w imieniu Edyty Górniak z propozycją, by Szymborska napisała teksty ma nową płytę wokalistki".
   To jest książka o Szymborskiej, ale Michał Rusinek kreśli w niej uczciwie przeciekawą relację poetka- sekretarz, a po trosze może mistrz - czeladnik. Z jednej strony dystans, ale i ciekawość, z drugiej szacunek graniczący z uwielbieniem, wyrozumiałością dla wszystkich wad, śmiesznostek - mistrzowi wolno.

   Zdecydowanie za mało czytamy poezji. Ona naprawdę tłumaczy nam świat i robi to o wiele lepiej niż matematyka czy fizyka. 

Najpiękniejszy dla mnie fragment (na razie) wiersza Szymborskiej:
"Tyle wiemy o sobie, 
ile nas sprawdzono.
Mówię to wam
ze swego nieznanego serca".


piątek, 24 czerwca 2016

Amerykaana



   Chimamanda Ngozi Adichie to Nigeryjka, młoda kobieta, pisarka o niesamowitej wrażliwości, bardzo ciekawych przemyśleniach społecznych, kulturowych, rasowych, pisze bardzo ciekawym, jędrnym językiem. 
   "Amerykaana" ma dwoje bohaterów, Ifemelu - piękną młodą Nigeryjkę i jej chłopaka z czasów szkoły średniej - Obinze. Pięknie opisany jest początek ich miłości, uczucia, które im towarzyszyły. Obinze mówi:
"Widziałem, jak trzymasz książkę Jamesa Hadleya Chase`a. I powiedziałem: no proszę, jest nadzieja. Ona czyta."
   Ona wyjeżdża na studia do Stanów Zjednoczonych, on do Wielkiej Brytanii. Właściwie dopiero w Stanach Ifemelu spotyka się z problemem rasy. Jej wrażliwość, przemyślenia, rozczarowania i obserwacje skłaniają ją do założenia bloga poświęconego rasie, autorka książki pokazuje nam fragmenty tego bloga, są soczyste, chciałoby się przeczytać więcej. 
   Jego rozczarowania też dotyczą przede wszystkim ludzi, zmuszony do powrotu do Nigerii, zaczyna zarabiać poważne pieniądze, zakłada rodzinę. 
   Zastanawiam się, czy części dotyczące obojga naprawdę są takie niezupełnie równe, czy to tylko moja sympatia do Ifemelu i tego, co przeżyła w Ameryce sprawiła, że opowieść o niej wydaje mi się bardziej prawdziwa, ciekawsza. Ja też opiekowałam się dziećmi w Stanach, dodajmy - rozkapryszonymi bogatymi dziećmi, rozumiałam, że będąc obcą w jakimś środowisku nie chce się litości, tylko normalnego traktowania. Też zaskakiwały mnie  zmiany pasażerów autobusu czy metra zależnie od tego, przez jaką dzielnicę przejeżdżaliśmy. Mnie jednak było o niebo łatwiej, bo jak Ifemelu słusznie zauważa, w Stanach rasa jest klasą społeczną i co prawda nie byłam WASP - białą, anglosaską protestantką, czyli nie stałam na szczycie drabiny uprzywilejowanych, niemniej ze względu na kolor skóry nikt mnie nie spychał (albo skopywał) na dół tej drabiny.
   Ciekawe są przemyślenia obojga bohaterów, ich uwagi o bogaczach, którzy uważali, że bieda kanonizuje ludzi. O młodych ludziach, którzy mają podobne problemy w różnych krajach i o Facebooku, na którym prowadzi się równoległe życie zapraszając duchy przyjaciół.
   Najważniejszym jednak motywem tej książki jest miłość, a ona jest przecież taka sama pod każdą szerokością geograficzną.
   Na koniec jeszcze jedna, moim zdaniem bardzo trafna obserwacja Ifemelu:
"... naukowcy nie są intelektualistami, nie są ciekawi świata, budują swoje sztuczne namioty wyspecjalizowanej wiedzy i siedzą bezpiecznie w nich zamknięci."

sobota, 11 czerwca 2016

Serce umiera ostatnie




    Z wewnętrznej okładki tej książki patrzy na mnie Margaret Atwood, autorka powieści. Siedzi w fotelu, otoczona zielenią, na głowie ma wielki, pomarańczowy kapelusz, okulary trochę opuszczone, widać więc uśmiechnięte oczy, ale najciekawszy jest uśmiech na ustach kanadyjskiej pisarki - wyraża poczucie humoru, dystans do świata i chyba też do siebie, tak jakby przed chwilą powiedziała puentę zabawnego dowcipu.
   Pisałam już kiedyś, że bardzo lubię kryminały i sensacje, ale nie wspomniałam chyba jeszcze o innym temacie literatury, który fascynował mnie już w liceum - utopia i antyutopia. Oczywiście więc Orwell, Huxlay, ale i Jean Christophe i jego "Globalia", a z naszych, polskich autorów zarówno "Mikołaja Doświadczyńskiego Przypadki" Krasickiego, jak i współczesne Zajdla "Limes inferior" czy "Paradyzja". To fascynujące przyglądać się  przyszłym światom wymyślonym przez pisarzy, ale czasem i straszne, gdy widzimy, jak blisko nam współczesnym do okropności tych stworzonych światów.
   Znałam wcześniej tylko jedną powieść Margaret Atwood - "Opowieść podręcznej", swoją drogą bardzo ciekawy film na podstawie tej powieści nakręcił ponad dwadzieścia lat temu Volker Schlondorff, grali w nim m.in. Natasha Richardson i Robert Duvall.
   "Serce umiera ostatnie" to opowieść o młodym małżeństwie żyjącym w niedalekiej przyszłości. Stan był kontrolerem jakości w fabryce robotów (Sprawdzał moduły empatii !!!), a jego żona Charmaine opiekowała się starszymi ludźmi. Radzili sobie nieźle, gdy ogromny krach ekonomiczny sprawił, że utracili najpierw swoje etaty, później dom. Zamieszkali w samochodzie, żyli z nędznych groszy, jakie Charmaine zarabiała jako barmanka w obskurnej knajpie.
"Nie można się najeść tak zwaną wolnością osobistą, a duch człowieczeństwa nie zapłaci rachunków".
 Życie wydawało się coraz gorsze, więc zdecydowali się wziąć udział w projekcie Pozytron.
Jest to wielki eksperyment społeczny, w którym uczestnicy w zamian za pracę i dach nad głową, zgadzają się spędzać co drugi miesiąc w więziennej celi. 
"Bo obywatele zawsze są trochę więźniami, a więźniowie zawsze są trochę obywatelami."
   Oczywiście cały eksperyment okazuje się wielkim przekrętem i zamachem  na wolność. Para bohaterów to zwykli ludzie, konformiści, na pewno z własnej woli nie podjęliby próby ucieczki czy walki z systemem, ale w zasadzie to inni za nich decydują, wplątując ich w coraz bardziej koszmarne i nieprawdopodobne historie. 
   Ta książka jest połączeniem komedii, więziennego kryminału, społecznego ostrzeżenia i nie wiem jeszcze czego, ale przeczytać ją warto. To krzywe zwierciadło pokazujące nas bez makijażu, Atwood ma dowcipny, ironiczny styl, dużą sympatię dla słabości i wad swoich bohaterów, dodatkowy smaczek stanowią nowe słowa, wymyślony język specyficzny dla literatury opisującej niezupełnie idealne światy przyszłości, częste są też eufemizmy, które mają złagodzić okrutne działania systemu. 
    Mam nadzieję, że świat nie pójdzie w takim kierunku, ale może dlatego warto czytać takie książki, by przed tą perspektywą się obronić. 
   

wtorek, 7 czerwca 2016

Siostra na krawędzi




   W styczniu odwiedzaliśmy naszych przyjaciół w Walii, Renia opowiadała mi o swojej wychowawczyni w liceum Sacre Coeur w Pobiedziskach, siostrze  Jolancie Glapce. Zapamiętała ją jaką osobę o niesamowitym darze znajdowania lub podkreślania talentów młodych ludzi. Zdarzało się ponoć, że wynajdywała takie mocne strony swoich  uczennic, których te nie były świadome, lub które po prostu czekały na ujawnienie. Pomyślałam wtedy, że chciałabym mieć taki dar. Zdarza mi się wściekać na szkodniki, które zaniedbują swój talent, zakopują go. Ale potrafię rozpoznawać głównie talent matematyczny, rzadko jakiś inny.
   Jakieś dwa miesiące temu przeczytałam w "Tygodniku Powszechnym" o tej siostrze i o fundacji, którą prowadzi pomagając narkomanom. Niedawno ukazała się książka "Siostra na krawędzi"  będąca rozmową Agaty Puścikowskiej z siostrą Jolantą Glapką.
   Ta książka to świadectwo pasji, najróżniejszych- dla siostry Jolanty pasją jest wybrane przez nią zakonne życie, ale też pomaganie narkomanom, pają są góry, podróże, poznawanie ludzi. Łamie stereotypy spokojnej zakonnicy, od dłuższego czasu buduje w Legionowie ośrodek "Pasja Życia", w którym razem z innym fachowcami (siostra jest z wykształcenia psychologiem) chce się zająć profilaktyką uzależnień dzieci i młodzieży, a także powrotem osób uzależnionych do społeczeństwa. Jej metodą jest podobna jak w szkole w Pobiedziskach - szuka w ludziach talentów i pozwala im je rozwijać. 
   To siostra - dynamit, zaraża optymizmem, nie ma dla niej rzeczy niemożliwych, po prostu przy niektórych trzeba jeszcze więcej pracować i jeszcze więcej się modlić. Jej podopieczni nazywają ją Matką Jolantą od narkomanów. Dla mnie jest wzorem nauczyciela.

sobota, 4 czerwca 2016

Historia pszczół




   Maja Lunde, norweska pisarka znana w swoim kraju jako autorka książek dla dzieci, napisała książkę dla dorosłych czytelników, od której trudno się oderwać. Powieść ma troje bohaterów, żyjących w trzech różnych czasach.
   William to przyrodnik z połowy dziewiętnastego wieku, chciałby dokonać znaczącego odkrycia, ale cokolwiek zrobi, zaraz okazuje się, że ktoś już wcześniej wpadł na taki pomysł. George żyje na początku dwudziestego pierwszego wieku na farmie w Stanach Zjednoczonych i chciałby dorobek swojego życia przekazać synowi, ten jednak ma inne plany. Tao to młoda Chinka żyjąca w 2098 roku, ciężko pracuje, a każdą wolną chwilę poświęca swojemu synkowi, chciałaby nauczyć go jak najwięcej, aby jego przyszłość była trochę łatwiejsza niż jej życie.
   Tych troje bohaterów łączą pszczoły. William skonstruował nowy rodzaj ula, George martwi się o swoją pasiekę i ze zgrozą słucha wieści dobiegających z różnych części Ameryki o masowym wymieraniu pszczół, natomiast Tao, jak nieprzeliczone rzesze jej rodaków - zapyla drzewa owocowe, aby w świecie pozbawionym pszczół można było przetrwać, wyhodować owoce, warzywa. 
      Wszystkie postaci są nakreślone bardzo prawdziwie, rozumiemy ich troski, emocje. Ich życie jest bardzo proste, wszyscy załamują się, gdy tracą cel. Ale książka jest też przestrogą, jej apokaliptyczne przesłanie wcale nie jest tak nierzeczywiste, jak mogło by się wydawać. Jaki świat zostawimy naszym dzieciom? Zatruwamy wszystko, co można, patrzymy tylko na dzień dzisiejszy i na czubek własnego nosa, nie dbamy o przyrodę. 
  "A wreszcie rzekł Bóg: Uczyńmy człowieka na Nasz obraz, podobnego Nam. Niech panuje nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym, nad bydłem, nad ziemią i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi!"  Księga Rodzaju (1:26)
   Mieliśmy czynić sobie ziemię poddaną, ale to oznacza odpowiedzialną troskę o nią. O każdy dar należy się troszczyć. 
   Przeczytajcie "Historię pszczół". Ta lektura to beczka miodu, ale trochę dziegciu w duszy zostawia.


poniedziałek, 30 maja 2016

Mur. 12 kawałków o Berlinie




   Ten zbiór reportaży o Berlinie polecił mi mój brat. Autorami są polscy i niemieccy pisarze, dziennikarze, większość nazwisk jest mi zupełnie nieznana. Opowieści zamieszczone w tym tomie dotyczą muru tego historycznego, który upadł w 1989 roku, ale także innych murów, także tych współczesnych, które stawiamy między sobą, nie tylko w Berlinie.
   Są tu więc historie ucieczek z Berlina wschodniego, ludzi po obu stronach muru, ale także opowieści o Berlinie dzisiejszym i jego specyfice. 
   Kiedy upadł mur, byłam w Hanowerze, pracowałam w niemieckiej rodzinie jako opiekunka do dzieci. Pamiętam masy trabantów, które nagle pojawiły się na ulicach Hanoweru, pamiętam niesamowity entuzjazm Niemców i piosenkę Armstronga "What A Wonderful  World", którą bez przerwy puszczano w radiu i telewizji. Co zostało z tej radości zjednoczenia - na to pytanie też książka próbuje odpowiedzieć.
   Na mnie jednak największe wrażenie zrobił reportaż "Tylko nie matura, córeczko" - o społeczności tureckiej w Niemczech. Kiedy ściągano Turków do budowania niemieckiej gospodarki, nikt nie dbał o to, by integrowali się z kulturą kraju, do którego przyjechali. Mieli pracować, pomnażać dobrobyt Niemców. I tak do dziś, nie tylko Turcy, ale także inni imigranci żyją w równoległym świecie, w zupełnie innej rzeczywistości. Przywieźli ze sobą nie tylko rodziny, ale także prawa i zwyczaje, które stoją w sprzeczności do praw kraju, w którym zamieszkali. To tworzy konflikty, nie tylko Niemcy nie potrafią nad tym zapanować.
   Żałuję jednak, że Filip Springer, zamiast zdjęć pokazujących fragmenty miejsc, jakie zostały po murze (nazywa je "bliznami"), nie podjął się zadania zilustrowania zamieszczonych w zbiorze reportaży. 
   Czy mur upadł? Ten oddzielający Berlin wschodni i zachodni tak, ale na jego miejsce wybudowaliśmy setki innych, równie wysokich, równie paskudnych, stygmatyzujących.

wtorek, 10 maja 2016

Małe życie




   Książka "Małe życie", której autorką jest Hanya Yanagihara liczy ponad osiemset stron, przy trzydziestej już żałowałam, że ta książka się kiedyś skończy. To opowieść o czwórce przyjaciół, ale głównym bohaterem jest jeden z nich, Jude. Poznali się w collegu i mimo różnych zainteresowań, charakterów, byli dla siebie bardzo ważni. Malcolme - architekt, JB - malarz, Willem - aktor i Jude - prawnik, od szaleństw młodości do wieku dojrzałych mężczyzn, potrzebowali się nawzajem, pomagali sobie, dbali o siebie. 
   Autorka bardzo powoli odsłania tajemnicę Juda, wyjaśnia czytelnikowi, dlaczego Jude marzy o zwykłości, nawet przeciętności, dlaczego jak gąbka chłonie opowieści swoich przyjaciół o ich dzieciństwie, dlaczego tak cierpi. 
   Jeszcze w żadnej książce ból nie był dla mnie tak namacalny, tak współodczuwany. Jude cierpi strasznie, ale ponieważ nie ma odporności na rany zadane przez innych, zadaje je sobie sam. Nielogiczne? Może dla osoby zdrowej, która ma za sobą normalne dzieciństwo, zwykłe szare bycie czyimś dzieckiem, zwykłą, ale niezbędną dla rozwoju troskę kogoś, miłość. Jeśli nie wierzy się w swoje prawo do szczęścia, to nawet gdy ono przyjdzie, nie rozpozna się go. 
   W tej książce jest wszystko - oprócz przyjaźni -  różne rodzaje miłości, strata, ambicje, praca, która czasem ratuje życie, związki, które zabijają powoli, strach o najbliższych.  Czegoś jednak brakuje i to w życiu wszystkich bohaterów - drogowskazu. Ci młodzi mężczyźni często szukają celu na oślep - z czasem ten cel odnajdują, ale jeśli celem jest tylko praca, nawet praca, która urodziła się z pasji czy talentu, to może być za mało. I chociaż wszyscy osiągnęli w swoich zawodach ogromny sukces, to nie zawsze wystarcza. W ich życiu pisze się "bóg" z małej litery, jeden z bohaterów otwarcie przyznaje "ambicja to moja jedyna religia". 
   Ciekawe jest nawiązywanie autorki do zagadnień matematyki teoretycznej - wiele porównań czerpie z definicji matematycznych i robi to bardzo trafnie i ciekawie, ukazując tak naprawdę jak bardzo humanistyczna i poetycka jest matematyka. 
"...w prawie jest wiele dróg prowadzących do wielu odpowiedzi,  w matematyce natomiast jest wiele dróg prowadzących do jednej odpowiedzi".
   Tę książkę trzeba przeczytać, chociaż będzie bolało, choć czasem trzeba przerwać lekturę, bo opis cierpienia jest tak wierny, że dusza wywraca się na lewą stronę. 

   

czwartek, 5 maja 2016

Góra Tajget




   To pierwsza książka Anny Dziewit-Meller, którą czytałam. Jest dla mnie mocnym, ważnym rozszerzeniem tezy z "Antygony": "Człowiek musi mieć grób." 
   Hitler chciał tak doskonałej rasy aryjskiej, że postanowił zlikwidować wszystkie osoby umysłowo chore, również dzieci. Temu służyła tak zwana Akcja T4. Wystarczyła padaczka, schizofrenia, czy inne umysłowe choroby, by niemieccy lekarze uznali życie człowieka za "życie niewarte życia".
   W wielu szpitalach, na przykład w śląskim Lublińcu, zginęło w ten sposób bardzo wiele dzieci, a lekarze, którzy dowodzili tą zbrodnią nie zostali nigdy ukarani.
   Ta książka nie jest łatwa, przerażająca prawdziwa historia, którą autorka opowiedziała przy pomocy fikcyjnych bohaterów, wywraca nam duszę na drugą stronę. 
   Jednym ze współczesnych bohaterów jest właściciel apteki, Sebastian, który po narodzinach córki uświadamia sobie, jak niebezpieczny jest świat, przed iloma niebezpieczeństwami musi chronić swoje dziecko, tak jakby całe zło świata tylko czekało, aż on na chwilę spuści oko ze swojej córki. Myśl, że każdy rodzic znajdzie w tym opisie siebie. A z drugiej strony to właśnie niepokój o własne dziecko każe Sebastianowi próbować chociaż zawalczyć o przywrócenie pamięci dzieci zamordowanych w szpitalu podczas wojny. 
   Bardzo podoba mi się użycie języka śląskiego przez bohaterów "Góry Tajget". Nie mogliby mówić i myśleć inaczej. Wróciłam do dzieciństwa, w którym w  każde wakacje jeździłam do cioci Basi do Siemianowic Śląskich i słuchałam w sklepach, parku, na ulicy tej śpiewnej i często dla mnie niezrozumiałej mowy. Tak przesycona śląską gwarą wracałam do domu i chociaż w melodii pytań starałam się ten język odtworzyć.
   Autorka uczy nas, że nie możemy traktować trudnych i strasznych spraw z naszej historii jak bajek braci Grimm - trochę straszno, ale pamiętajcie, dzieci, że to tylko bajki. Trzeba przypominać, mówić, pisać, nie tylko po, żeby historii nie powtórzyć, ale także dlatego, że każdy powinien mieć grób.

piątek, 22 kwietnia 2016

Bazar złych snów




   Tę książkę pożyczył mi uczeń, jakoś nie zauważyłam jej w księgarniach. Dla mnie King jest mistrzem krótkiej formy. W swoich opowiadaniach potrafi zbudować napięcie, przerazić czytelnika makabrycznym pomysłem. 
   "Bazar złych snów" to najnowszy zbiór opowiadań Stephena Kinga, gdzie każde opowiadanie poprzedzone jest krótką historią pomysłu, który doprowadził do jego powstania. Ciekawe jest to odsłanianie warsztatu pisarza. Fantastyczne są te refleksje, często bardzo osobiste,  dotyczące ich genezy. 
   W prozie Kinga zawsze podziwiałam nieprzeciętną inteligencję autora, przejawiającą się często w jego poczuciu humoru. Przepadam za takimi smaczkami. Próbki? Proszę bardzo:
"... zbyt wielu beznadziejnych facetów w lusterku wstecznym"
"Szpikować dzieci cukrem podczas długiej jazdy samochodem to tak jakby chlustać benzyną na ognisko."
   King chwali się, że ma koszulkę z napisem:
"Quot libros, quam breve tempus" (Tak dużo książek, tak mało czasu).
 Też taką chcę.
W jednym z opowiadań King rozwija motyw życia po śmierci i proponuje, że może każdy w tym życiu po życiu dostanie to, czego pragnie. Jeśli tak, to ja poproszę o przeniesienie mnie do wielkiej biblioteki. Tam sobie poczekam i poczytam.


środa, 13 kwietnia 2016

Zawsze nie ma nigdy




   Ta książka to zapis  rozmów Jerzego Pilcha z Eweliną Pietrowiak. Spotyka się  dwoje przyjaciół, a my czujemy się tak, jakbyśmy siedzieli z nimi przy kawiarnianym stoliku i przysłuchiwali się tej rozmowie. To doświadczenie bardzo ciekawe, bo choć większość  pisarzy w swoich  bohaterach pokazuje siebie, Jerzy Pilch ponadto pozwalał czytelnikom poznać siebie lepiej w felietonach i w dzienniku, którego odcinki publikował "Tygodnik Powszechny", to jednak wcześniej pochodziliśmy do tej granicy, którą wytyczył sam autor, teraz jednak pani Ewelina trochę tę granicę swoimi pytaniami przesunęła.
   "Zawsze nie ma nigdy" to opowieść nie tylko o życiu autora "Spisu cudzołożnic", ale też o warsztacie pisarza, ulubionych autorach czy książkach. 
   W jego rozważaniach o starości i chorobie jest bardzo dużo goryczy, trudno się dziwić. Ale najmocniej wybrzmiewają wspomnienia o ojcu i wszelkie żale z nim związane. Pilch nie pamięta, żeby kiedykolwiek był przez ojca chwalony. Ma mu wiele do zarzucenia i przebija się to w rozmowach na inne tematy.
"Nawet jeśli kochał, to niech Pan Bóg broni przed taką miłością". 
   Bardzo lubię poczucie humoru Pilcha, lubię jego styl, łączy nas też ogromna sympatia do "Lalki". W całym wywiadzie Eweliny Pietrowiak widać jak bardzo Jerzy Pilch ukochał literaturę, jak nią żyje i oddycha. Mam tylko zastrzeżenia do zdjęć dołączonych do tej książki. Wydaje mi się, że niektóre zostały  tu wrzucone na siłę, z części tych zdjęć spokojnie  można było zrezygnować. 
   Na koniec jeszcze jeden cytat z tej książki:
"Poczucie humoru to jest umiejętność dostrzegania w rzeczywistości pewnych niezborności, szczelin, niewspółmierności".

   


czwartek, 7 kwietnia 2016

Posłaniec




   Tę książkę kupiłam dla córki, która zachwyciła się kiedyś inną książką Markusa Zusaka - "Złodziejką książek". A ponieważ dziecko przygotowuje się do matury i książka leżała na mojej półce taka samotna i smutna, że nikt się nią nie interesuje, przeczytałam z przyjemnością.
   Ta powieść bardzo mi przypomina komiks, ale trochę lepszego gatunku (lepszego sortu?). Młody człowiek, taksówkarz bez większych ambicji, trochę przypomina bohatera książki "Rachunek" Karlssona, o której pisałam niedawno.  Podczas napadu na bank okazuje spontanicznie odwagę przy zatrzymaniu napastnika i chyba dzięki temu  zostaje przez kogoś wybrany do wypełnienia pewnego zadania. Co jakiś czas Ed dostaje  kartę z kilkoma nazwiskami i musi pomóc wskazanym osobom. 
   Ed nie wie, dlaczego został wybrany, nie posiada jakiejś cudownej mocy, jak bohaterowie komiksów - Superman, Batman, czy inni, ale okazuje się, że taką "superpower" nosi w sobie, pokonuje strach i nieśmiałość, akceptuje swoją misję. 
   Jego życie jest obserwowane przez zleceniodawcę, ale chyba Edowi nie bardzo to przeszkadza, ma zadanie, więc je realizuje. Z czasem coraz bardziej angażuje się w wypełnianie tych zadań, niektóre z nich nawet bardzo mu się podobają, choć zdarzają się bardzo trudne. Zleceniodawca wskazuje tylko osobę, Ed sam musi zrozumieć problem i znaleźć rozwiązanie, bywa że i takie na granicy prawa.  Dzięki tym kartom nasz bohater nie tylko poznaje wiele nowych, ciekawych osób, ale także powoli zaczyna się zmieniać. 
   Czy potrzebujemy specjalnej karty, aby komuś pomóc? Myślę, że wystarczy wiara w siebie i otwieranie oczu na potrzeby innych. Ale Eda czeka jeszcze najtrudniejsze zadanie związane z ostatnią kartą. Jak pomóc sobie? 
   Ta książka nie unika tematów trudnych, tak jak i "Złodziejka książek" wprowadza nas w świat głównego bohatera i każe razem z nim przeżywać czasami wielkie radości, ale i ogromne cierpienia. Pokazuje też ciekawą drogę szukania siebie.

czwartek, 31 marca 2016

Wierzę, żeby zrozumieć




   Po raz pierwszy usłyszałam o księdzu Michale Hellerze od mojego Tatusia, ponad dwadzieścia pięć lat temu, kiedy podsunął mi do przeczytania artykuł w "Perspektywach" o matematyczności przyrody. Byłam tak zachwycona podejściem do matematyki, że zadałam tę lekturę moim studentom na zajęciach z dydaktyki matematyki. Niektórym się spodobał, niektórzy nic nie zrozumieli.
   Postać księdza Michała jest wyjątkowa. Kosmolog, filozof, teolog, laureat Nagrody Templetona, lubię zaglądać do jego rozważań o naturze świata, o matematyce. Książka "Wierzę, żeby zrozumieć" to rozmowa  księdza Hellera z Wojciechem Bonowiczem, Bartoszem Brożkiem i Zbigniewem Lianą, która ukazała się akurat na osiemdziesiąte urodziny księdza profesora. 
   Książka zagląda do życiorysu księdza Hellera, fantastycznie ukazuje jego bardzo szeroko rozumianą ciekawość świata, jego poczucie humoru, wrażliwość i oczywiście kosmiczny mózg.  
   Niewiele rozumiem z tych, na szczęście nielicznych, fragmentów, które dotyczą strasznie zaawansowanej fizyki, kosmologii czy filozofii. Ale czytając tę książkę, jak zresztą i inne artykuły czy książki księdza Hellera, przychodził mi na myśl tytuł encykliki Jana Pawła II: "Fides et ratio" -wiara i rozum. TO jest właśnie to, co stara się rozszerzać  ksiądz Michał Heller. 
   Wszyscy rozmówcy podkreślają, że w polskim duszpasterstwie właściwie nie porusza się tematyki wzajemnych relacji nauki i wiary. Przed 1989 rokiem społeczeństwo polskie bombardowane propagandą marksistowską bardzo potrzebowało przeciwwagi. Dziś już to zapotrzebowanie znacznie osłabło., szczególnie dla młodych ludzi, którzy korzystając z komputera  często zaspokajają ciekawość zanim ona się na dobre rozpali. 
   "Pobożność jest ważna" - mówił ksiądz Tischner - "ale rozumu nie zastąpi".
   Ojciec księdza Hellera mówił: 
"...jaka jest inteligencja dziś, takie będą masy za dwa pokolenia".
    Nie przeraża Was ta wizja?


środa, 23 marca 2016

Nieznajomy




   Mam specjalną półkę, na której czekają książki, które w najbliższym czasie chcę przeczytać. Ich kolejność nie jest przypadkowa, wpływa na nią moje zainteresowanie, rekomendacja kogoś bliskiego, ale także siła rażenia tego, co właśnie  przeczytałam. Są bowiem takie książki, po których trudno się pozbierać i wtedy potrzebuję takiej literatury, przy której można się zresetować, odpocząć. 
   Pisałam ostatnio o "Drodze" McCarthy`ego i wciąż mam w głowie sceny tej książki, dlatego sięgnęłam po Cobena, który stanowi sympatyczną rozrywkę. Jego powieści, których bohaterem jest były koszykarz Myron Bolitar są trochę nudne, bo zbyt przewidywalne, ale inne kryminały stanowią ciekawą zagadkę i czyta się je z przyjemnością, po czym odkłada na półkę i niekoniecznie chce do nich wracać. 
   "Nieznajomy" to historia o tym, że nie powinniśmy  wierzyć w anonimowość naszych poczynań w sieci - to, co tam robimy może zostać wykorzystane przez różnych ludzi, dlatego musimy się pilnować. Tajemnica zdradzona przez nieznajomego jest jak bomba pod stołem - na pewno wybuchnie, nie wiemy tylko kiedy i jakie będą straty.
   Coben pisze dowcipnym, kolorowym językiem, ma trafne spostrzeżenie, które potrafią nas na chwilę zatrzymać przy lekturze i zastanowić się:
   "Kiedy bierze się ślub, poślubia się także nadzieje i marzenia drugiej osoby".
Albo:
   "Każdy wygląda na szczęśliwego na Facebooku. (...) To jak składanka największych przebojów twojego życia."
Znalezione obrazy dla zapytania święta  wielkanoc książka
   Nie wiem, ile osób czyta te moje książkowe rozważania (rodzina musi, bo zagroziłam, że przestanę gotować). Życzę wszystkim, którzy tu zaglądają dużo radości na Święta Wielkanocne, zatrzymania się na chwilę, przypomnienia, co świętujemy i popatrzenia z życzliwością i wdzięcznością na naszych bliskich, na nasze życie. Jak to mówi mój brat, zapytany co u niego słychać - jest za co Panu Bogu dziękować, jest o  co Pana Boga prosić. Wszystkiego Świątecznego.

niedziela, 13 marca 2016

Droga


   Kiedy zimą przez kilkanaście dni nie widać słońca, mam wrażenie, że już go nie zobaczę, że świat na zawsze będzie już zimny i szary.

    Książka "Droga" Cormaca McCarthy`ego to jednak coś znacznie bardziej przerażającego niż chwilowy brak słońca. To świat postapocalipsy, gdy na ziemi nie ma już ptaków, zwierząt, ziemia jest spalona, powietrze ciężkie od wszechobecnego popiołu. Ludzi zostało niewielu, a wśród nich bardzo mało ludzi "dobrych". Ci którzy zostali, próbują przetrwać szukając ciepłych rzeczy, resztek jedzenia. Niektórzy posuwają się do zabijania innych i do kanibalizmu. 
   Przez ten świat tak okrutny, że nie można tego sobie nawet wyobrazić, idą ojciec i kilkuletni syn. "Musimy iść" - powtarza ojciec tak, jakby śpiewał jakąś potworną balladę, trupią pieśń. Wszędzie czai się niebezpieczeństwo, muszą być ostrożni, nie powinni nikomu ufać. Świat został bez nadziei. Nie ma wiary, nie ma celu. Ale dziecko jest dla ojca racją bytu, więc idą dalej.
"Tam, gdzie ludzie nie mogą żyć, słabo wiedzie się również bogom."
   Raz na jakiś czas chłopiec przestaje się odzywać, gdy zobaczy coś strasznego - ojciec próbuje go uchronić przed okropnymi widokami. Mówi: "Pamiętaj, że to, co wpuszczasz do głowy, pozostaje w niej na zawsze". Gdy jednak malec ujrzy kolejną potworność, przeprasza go za to. A potem chłopiec powtarza swój refren: "Już dobrze. Dobrze." 
   Ojciec wie, że niedługo umrze. Jest coraz słabszy, jego choroba postępuje, musi więc przygotować syna do tego, by dalej mógł iść sam - czyż nie do tego przygotowują swoje dzieci wszyscy rodzice? Ojciec wie, że w tym dziecku jest światło - jego szczerość intencji, troska o innych, naturalna dobroć obecna w każdym dziecku - to jest ta nadzieja, której w świecie dookoła zabrakło. 
   "Wszystkie rzeczy pełne wdzięku i piękna, które są bliskie sercu człowieka mają wspólne źródło w cierpieniu. Rodzą się w żałości i popiele."
    Bardzo mądra, ważna książka. Poetycka, trudna, ale taka, która zostanie, jeśli nie w głowie, to w sercu na pewno. 

poniedziałek, 7 marca 2016

Historia Edgara




   Cóż za debiut! Dojrzały facet, David Wroblewski, Amerykanin, po dwudziestu latach pracy jako programista, postanowił wrócić do marzenia z młodości i zostać pisarzem. Nad "Historią Edgara" pracował kilka lat, ale stworzył perłę.
   Ta książka to opowieść o Edgarza, chłopcu, który nie mówi od urodzenia, nie wiadomo, dlaczego. Niektórzy uważają, że Bóg powierzył mu jakąś tajemnicę, której nie może wyjawić. Opanował za to język migowy, nawet wspólnie z rodzicami wymyślili nowe symbole, w codziennym życiu nie odczuwa braku możliwości mówienie. Cudowne dzieciństwo, mimo niepełnosprawności, ciepły, czuły dom, kochający go i kochający się rodzice - tak wygląda życie Edgara. Ma też obowiązki oprócz szkoły, pomaga rodzicom prowadzić hodowlę psów, opiekuje się nimi, karmi, czesze, ale też tresuje i jest w tym naprawdę świetny. (Swoją drogą, jak trudno jest prowadzić hodowlę zwierząt rasowych, psów czy koni, byle kto nie powinien się za to zabierać.)
   Kiedy umiera w dziwnych okolicznościach ojciec Edgara, ten sielankowy świat wali się w jednej chwili. Niesamowicie przejmujący jest opis uczuć Edgara i jego mamy w chwili żałoby. Mama Edgara nie płacze przy synu, boi się, że gdy popłynie jedna łza, mogłaby się rozsypać, a musi być silna. Ale cierpią też psy, a szczególnie Almodine. Autor próbuje przedstawić tę stratę ze strony  wiernego przyjaciela domu i opiekuna Edgara. Pies przecież też odczuwa brak pana, a nie potrafi wielu rzeczy zrozumieć:
"...niewiele mogliby zrobić poza wyniesieniem jego koszuli, żeby mogła się na niej położyć, albo przespacerowaniem się z nią wzdłuż ogrodzenia, na którym wisiały pozaczepiane odłamki czasu. I jeśli nawet zauważyli jej żal, nie zdawali sobie sprawy, że powinni coś takiego zrobić. A ona nie znała języka, w którym mogłaby o to poprosić."
   Jedyne, czego mi trochę brakowało w tej powieści, to wyjaśnienia relacji między Garem, ojcem Edgara, i jego bratem. Coś się wydarzyło wiele lat temu, z punktu widzenia konstrukcji tej opowieści ten wątek wydaje się bardzo istotny, nie został jednak rozwinięty. 
   Ta książka jest jak życie wyjątkowego chłopca oglądane po mikroskopem. Widzimy więcej nawet niż najbliżsi Edgara, ale nie możemy nic zrobić, by mu pomóc. 
   

niedziela, 28 lutego 2016

Ksiądz paradoks


 
   Tę książkę już kiedyś sobie obiecałam. Zarówno "Beksińscy. Portret podwójny", jak i "1945. Wojna i pokój" Magdaleny Grzebałkowskiej zrobiły na mnie ogromne wrażenie, wiedziałam, że biografia księdza Jana Twardowskiego mnie nie zawiedzie. 

   Autorka przede wszystkim lubi swoich bohaterów i stara się ich zrozumieć. Nie gloryfikuje ich jednak, lecz pokazuje z różnych stron, zbierając bardzo szczegółową dokumentację, rozmawiając z bliskimi. Nigdy nie osądza, po prostu przybliża. 
   Ksiądz Jan Twardowski to autor 1123 wierszy, lepszych i gorszych, ale fenomen jego twórczości polega na tym, że czytali go wszyscy, że w trudnych czasach lat osiemdziesiątych jego książki znikały z księgarni błyskawicznie, a przecież poezja nie wydaje się towarem pierwszej potrzeby. Wiersze księdza Twardowskiego przepisywało się z tomików pożyczonych na kilka dni, żeby móc do nich częściej zaglądać, pokazać innym. Wiem - sama przepisywałam. Józefa Henelowa nazwała tę poezję franciszkańską, bardzo mi się to określenie podoba.  Zachwyt każdym człowiekiem, każdym stworzeniem widać było w wierszach księdza Twardowskiego. Te wiersze, choć pełne Boga, nie są spiżowe i patetyczne lecz autentyczne i proste, dlatego tak chwytają za serce. 
   O jego życiu wiedzieliśmy niewiele, dopiero po śmierci zaczęły się ukazywać biografie, odsłaniające trochę życie księdza - poety. Myślę, że trudno nam pogodzić się z tym, że niektórzy ludzie, którzy mają na nas wpływ, nie są ideałami. Jesteśmy po tym względem jak małe dzieci, dla których najpierw wyrocznią i osobą bez skazy jest mama, czy tata, potem pani w szkole. A ludzie są z krwi, kości i błędów. Ksiądz Jan też. Poeta nie musi być bez skazy, on tylko idealnie posługuje się słowem, odkrywa przez to przed nami świat nowych znaczeń, do którego wchodzimy bez obaw, bo każdy wers wiersza wydaje nam się tak bliski, że czujemy iż autor znalazł słowa opisujące właśnie nasze uczucia. 
   Grzebałkowska pisze, że jej bohater "miał swobodny stosunek do przeszłości", po trosze sam tworzył swoją legendę, zmieniał pewne wydarzenia ze swojego życia. "Może poświeciłem prawdę dla dowcipu" - mówił. Kokietował, oczekiwał pochlebstw, nie lubił nazywać się poetą, mówił, że jest wierszopisem. I choć z jednej strony był skłonny do dziwactw, miał wiele wad, z drugiej - autorka pokazuje, jakim był dobrym, skromnym człowiekiem, wydawał wszystko, co miał, był dziecięco naiwny, dawał się ludziom oszukiwać i wykorzystywać. 
   Nieslychanie ważna była dla niego przyjaźń, pielęgnował ją, podlewał, nawoził, choć nie podoba mi się sformułowanie autorki, że "kolekcjonował przyjaciół". Każdy człowiek potrzebuje ciepła, obecności bliskiej osoby. 
   Wszyscy składamy się paradoksów.Mamy mnóstwo wad, z którymi nasi bliscy próbują sobie radzić. Ale zostają sprawy ważne, więc powtarzam za księdzem Twardowskim:
"...i zapomnij, że jesteś, kiedy mówisz, że kochasz".


niedziela, 21 lutego 2016

Córka nastawiacza kości




   Autorka tej książki, Amy Tan urodziła się w Stanach Zjednoczonych, ale jej rodzice wyjechali z Chin, gdy komuniści przejęli tam władzę. Nie czytałam innych jej powieści, ale chętnie po nie sięgnę. 
   "Córka nastawiacza kości"  to historia dojrzałej kobiety, Ruth, która zawodowo pomaga innym pisać książki z różnych dziedzin, najczęściej na pograniczu psychologii, współtworzy więc różne poradniki podpowiadając ludziom, jak mają żyć. Sama jednak ma kłopoty ze swoim życiem, nie potrafi poukładać relacji ze swoim partnerem i jego córkami, ale najgorzej układa się jej związek z mamą. Kiedy mama zaczyna tracić pamięć, Ruth musi zmienić swój stosunek do niej, musi postarać się ją zrozumieć, a przede wszystkim musi poznać swoją mamę. Na szczęście mama spisała swoją historię, od urodzenia w pewnej wiosce w Chinach do przyjazdu do Stanów Zjednoczonych. 
   W tej książce bardzo ważny jest język i znaczenie słów. Ruth co roku na kilka dni traci głos. Początkowo ją to przerażało, teraz nawet czeka na te dni i niekiedy je wydłuża. Pozwala jej to wyciszyć się, dostrzec znaczenie słów. (Kuszący pomysł: Od razu przypomniało mi się, co pisał Elias Canetti w "Ocalonym języku" - gdyby każdy człowiek miał do wypowiedzenia codziennie pewien limit słów, rano byłoby strasznie gwarnie, hałaśliwie, w południe słychać by już było niewielu, za to wieczorem odzywaliby się tylko mędrcy) Bohaterka nie może się dogadać z mamą nie tylko dlatego, że nie zna jej historii, nie wie, co przeżyła w Chinach, jak wyglądało jej dzieciństwo i młodość i jak to wpłynęło na jej życie. Barierą we wzajemnych kontaktach jest także język - Ruth nie chciała się nauczyć chińskiego, a jej mama wciąż kaleczy język angielski, jej składnia czasami przypomina Mistrza Yodę. 
   Matka i córka zadają sobie mnóstwo bólu, zamierzonego i niezamierzonego, ale wszystkie konflikty wynikają z nieporozumienia. Gdy córka poznaje matkę bliżej, zaczyna doceniać nie tylko to, co zrobiła dla siebie i dla niej kiedyś, ale także to, kim się stała teraz.
   "Córka nastawiacza kości" przedstawia też bardzo ciekawie zderzenie kultur - Ruth żyje zawieszona między dwoma światami - nowoczesnym amerykańskim i tradycyjnym, chińskim. To także przyczyna jej zagubienia w świecie, w relacjach  z innym ludźmi.
   Fantastyczna przygoda. Polecam.

sobota, 13 lutego 2016

Rachunek




   A gdyby przyszło nam zapłacić za każdą dobrą chwilę w życiu? Za wszystkie "jesteśmy z ciebie dumni" wypowiedziane przez rodziców, za chwile, gdy na wakacjach grałam z rodzicami w karty i Tatuś oszukiwał; za przegadane godziny z Babunią, gdy podczas studiów co tydzień wracałam do rodzinnego miasta;  za zdane egzaminy, udane randki; za wzruszenie na koncercie córki i na meczu syna; za każdy uśmiech, gdy najlepszy z mężów wraca z pracy. 
   Bohater książki "Rachunek" Jonasa Karlssona  ma nudną pracę, ale nie chce jej zmieniać. Kiedyś kochał, dziś lubi leżeć na kanapie i jest ze swojego skromnego życia bardzo zadowolony. Gdy dostaje ogromny rachunek za dobro, jakiego w życiu doświadczył, nie może zrozumieć, jak to się stało, że jego rachunek jest tak duży. Inni też mają do spłacenia dług, ale wielokrotnie mniejszy. Dlaczego tajemnicze ministerstwo uznało, że jest winien wiele milionów koron.
    Sytuacja trochę jak z "Procesu" Kafki, choć oczywiście nie ten język, nie to mistrzostwo i nawet nie ten klimat powszechnej niemocy. A jednak warto przeczytać tę książkę, żeby na chwilę się zatrzymać i  docenić dobre chwile, które nas spotykają. Każdy z nas ma taki dług. Mamy całe życie, by go spłacić - tyle dobrego można zrobić. Wystarczy zacząć od uśmiechu.

poniedziałek, 8 lutego 2016

Tatuaż z tryzubem




    "Kolejka sunęła bardzo wolno, jechaliśmy wtedy autokarem z Ukrainy do Polski, kazali wszystkim wysiąść i trzeba było rozkładać toboły na metalowym, zimnym stole, wyglądającym jak stół do wiwisekcji."
   To fragment z książki Ziemowita Szczerka o Ukrainie, ale to także fragment z mojej pamięci z wycieczki  do Lwowa osiem lat temu. Jechałyśmy we dwie klasy, trzy opiekunki. Nasz przewodnik uprzedził młodzież, jak  ma się zachowywać, prosił, żeby nie prowokować ukraińskich pograniczników, nie robić zdjęć, nie uśmiechać się. Na granicy staliśmy kilka godzin, może łapówka była za mała, przeszukano nasze bagaże i autokar bardzo dokładnie. Najgorsza jednak była atmosfera zagrożenia, czuliśmy się jak Harry Potter przy Dementorach. 
   Nie wiem, czy to jest książka reportażowa. Jeśli tak, to jest to bardzo szczególny podgatunek reportażu, pełen nieobiektywnych wrażeń autora, odnośników do historii, do literatury, wzbogacony o specyficzny język, w którym przekleństwa przetykane są neologizmami. Czyta się to dobrze, tym bardziej, że autor ma fantastyczne poczucie humoru:
   "Lenin na placu stał gigantyczny. Miał na sobie płaszcz, marynarkę i kamizelkę i wyglądał trochę jak Joker z Batmana. A w pozie stał takiej, jakby apelował do kanara w tramwaju o niewypisywanie mu mandatu, bo on ma miesięczny, tylko w domu zostawił".
   Ukraina jest i pewnie długo jeszcze będzie targana zewnętrznymi i wewnętrznymi konfliktami. Dlaczego, Szczerek wyjaśnia przypominając historię tego kraju, historię naszej granicy z Ukrainą. Zresztą autor sam zaznacza, że "nie istnieje coś takiego, jak obiektywna historia. Istnieją wyłącznie historyczne narracje." Takie narracje próbuje pisarz przybliżyć relacjonując rozmowy ze spotkanymi ludźmi. 
   Jesteśmy w znacznie lepszej sytuacji geopolitycznej niż Ukraina, a jednak tak bardzo się nie różnimy. Ten nasz polski piernik jest po prostu bardziej polukrowany, ale podobieństw można znaleźć bardzo wiele: targowiska z kiczowatymi ciuchami i "manekinami jak ludzkie półtusze", stragany z patriotyzmem, "zjazd dresiarstwa" na każdym osiedlu, manifestowanie poczucia patriotyzmu i odmawianie tego poczucia wszystkim, którzy myślą choć trochę inaczej. 
   Ktoś napisał, że Ukraina to taka Polska, tyle że bardziej. Ale kiełkuje jednak we mnie ziarenko nadziei, szczególnie, gdy przyglądam się wielu młodym ludziom, że się jednak da coś uratować, że dopóki będą ludzie, którzy zamiast filozofii "must have" będą wybierać "must read", to wszystko, co kochamy nie obróci się w perzynę. 
   

poniedziałek, 1 lutego 2016

Córka rzeźbiarza




      Przyznaję się - książki o Muminkach przeczytałam dopiero na studiach. Może dlatego, że poszłam do szkoły rok wcześniej, nadrabiałam niektóre zaległości z literatury dziecięcej wtedy, kiedy dzieckiem już od dawna nie byłam. Polubiłam bardzo wszystkie postaci tej serii, chyba najbardziej Małą Mi, Mamę Muminka i wiecznie samotną Bukę. Podobał mi się język tych opowiadań, humor, fantastyczne porównania, wiele z nich pamiętam, jak na przykład to, że Tatuś Muminka złości się nie tak, jak trzeba: nic nie wydmuchuje, tylko wciąga do środka.
    Pamiętam, że obiecałam sobie, że jeśli kiedyś będę miała dzieci, to będę im czytała te książki, bo są mądre, dowcipne, czasem śmieszne, czasem straszne, uczą tolerancji dla różnych postaw. Ukazują też, że wszyscy możemy się zmieniać, że nigdy nie jest za późno na naukę, że  najważniejsi w życiu są  przyjaciele, przy czym w tę szufladkę pakujemy także rodzinę. Obietnicy dotrzymałam, moje dzieci bardzo polubiły Muminków, też mają ulubione cytaty, np. "W czym mogę pomóc - zapytał Muminek, gdy już wszystko było zrobione".
      Autorka serii książek o Muminkach, Tove Jansson była córką artystów, rzeźbiarza i ilustratorki. Książka "Córka rzeźbiarza" to zbiór jej opowiadań, ale nie dla dzieci. Ta książka przeznaczona jest dla dorosłych, choć opowiada o dziecku. Fantastyczny pomysł ukazania dorosłym świata oczami dziecka. Mieszanina dziecięcej wrażliwości i nieograniczonej fantazji stanowi zaproszenie do krainy, z której wyrośliśmy, o której już często zapomnieliśmy, bo przecież praca w korporacji to nie podróżowanie po Nibylandii. Przytłoczeni obowiązkami dorosłych i w sumie często nudnych postaci, w jakie się ubraliśmy, nie będziemy w stanie zrozumieć świata dzieci - naszych, cudzych, jeśli nie przypomnimy sobie tych magicznych chwil. 
   Czytanie opowiadań Tove Jansson to odkrycie na strychu naszego pudełka skarbów sprzed wielu lat. Wyjmujemy gładkie kamyki, kolorowe szkiełka, inne cudowności i choć zdajemy sobie sprawę z tego, że są dzisiaj niewiele warte, to gdy trzymamy je przez krótką chwilę w zaciśniętej dłoni, na moment  wraca przekonanie, że jesteśmy najbogatsi na świecie. 

wtorek, 26 stycznia 2016

Ostatni świadkowie




   "Wielki Dostojewski pisał kiedyś: czy świat, nasze szczęście, a nawet wieczna harmonia warte są tego, by dla ich powstania zgodzić się na jedną bodaj łzę niewinnego dziecka? I sam na to odpowiedział - nie, żaden postęp, żadna rewolucja, żadna wojna nie są tego warte. Łza dziecka przechyli zawsze szalę."
   Tak zaczyna się książka Swietłany Aleksijewicz: "Ostatni świadkowie. Utwory solowe na głos dziecięcy". Tylko ona potrafi nie tylko znaleźć odpowiednich rozmówców, którzy otworzą przed nią duszę i opowiedzą swoją historię, przeżycia, których często nie chcą z nikim dzielić, bo za bardzo bolą. Tym razem były to powieści dorosłych już osób, które w chwili wybuchu wojny były dziećmi. Każdy wie, że  z naszego dzieciństwa zapamiętujemy  rzeczy skrajne - albo wielkie szczęście albo tragedię, która się wydarzyła. Czytając tę książkę zapominamy o tym, że słuchamy dorosłych ludzi, tak naprawdę słuchamy świadectw dzieci, a takie wspomnienia są najbardziej przerażające. 
   Wojna w ich pamięci to czas, kiedy nie ma taty, kiedy dominującym uczuciem był głód i strach, kiedy brakowało ciepła w każdej postaci:
   "W domu dziecka wszyscyśmy marnie rośli. Myślę, że to ze smutku. Nie rośliśmy dlatego, że mało słyszeliśmy ciepłych słów. Bez mam nie chcieliśmy rosnąć..."
   To są dzieci, które nie przeżyły bardzo ważnego etapu życia człowieka - dzieciństwa. Zamiast niego miały wojnę. Opowiadając o tym czasie operują kolorami szarości, czerni, popiołu, czerwień jest zastrzeżona do opisu śmierci. Mówią też, już z punktu widzenia dorosłego człowieka, jak okrucieństwa czasu wojny wpłynęły na ich późniejsze życie, relacje z bliskimi.
    Co by się stało, gdyby nie było wiosny? Trudno sobie wyobrazić zboże, owoce w sadzie bez tego czasu kwitnącej zieleni, kolorów kwiatów, zapachów, majowego deszczu. Jak trudno żyć, gdy dzieciństwo zostało zabrane przez wojnę. "Łza dziecka przechyli zawsze szalę".

poniedziałek, 25 stycznia 2016

Abonent chwilowo nieosiągalny




   Ksiądz Adam Boniecki wspomina w swojej książce ważne dla siebie osoby, których numery telefonów zostały w jego notesie, bo nie potrafi ich wykreślić, są jednak "czasowo nieosiągalni". To piękne określenie, pełne wiary, że przecież ta rozłąka jest chwilowa, że się spotkamy za jakiś czas w trochę lepszym świecie, że zadamy te pytania, których nie zdążyliśmy zadać, bo wydawało nam się, że mamy dużo czasu, że przecież oni będą zawsze.
   Nie znam (nie znałam) wszystkich osób, o których pisze ksiądz Boniecki, tak naprawdę osobiście nie znałam przecież nikogo, ale przedstawione wspomnienia księdza Adama o tych postaciach są tak ciepłe, tak pełne miłości, wdzięczności Panu Bogu za możliwość spotkania, że chcę poznać bliżej niektórych bohaterów tej książki, choć teraz inaczej niż przez wspomnienie o nich czy przez spuściznę już się nie da. Wspomnę tu choćby niesamowicie ciepłą opowieść o Januszu Szpotańskim, krytyku, satyryku, który wyśmiewał komunistów w swoich tekstach, choć był za to ukarany. Ale ta filozofia jest przecież niesłychanie mądra - jeśli się czegoś boisz- wyśmiej to, strach będzie mniejszy. Nie można pozwolić przecież, aby strach nad tobą zapanował, będziesz się śmiał, to znaczy, że będziesz wciąż wolnym człowiekiem.  
   Nie dziwię się, że opisane postaci tak zafascynowały księdza Bonieckiego. Jakież bogate życiorysy, piękne postawy, wypełnione życie. A przy tym ileż skromności, miłosierdzia, wrażliwości na drugiego człowieka i ciekawości świata i ludzi. O jednym z bohaterów ksiądz Boniecki pisze "Był darem niebios" - piękne określenie, ale można by je chyba rozciągnąć na wszystkie wspominane osoby. O księdzu Brzozowskim z kolei pisze, że był "mistrzem przyjaźni". Jaki fantastyczny tytuł. Czyż nie o to powinniśmy w naszych przyjaźniach? A może nie, przecież to nie jest rywalizacja. Mamy po prostu dawać siebie innym. Swoją drogą portrety zarówno księdza Brzozowskiego, jak i brata Rogera szczególnie mi się spodobały, nie tylko dlatego, że obaj urodzili się 12 maja, tak jak ja.
   Ksiądz Boniecki pisze:
 "...bo kiedy ze świata odchodzi dobry człowiek, świat staje się gorszy".
 Ta książka oprócz przypomnienia wielkich serc wspomnianych tu osób uczy, abyśmy zdążyli zapewnić naszych bliskich, że są dla nas ważni, choć zawsze będą pytania, których nie zadaliśmy, słowa, których nie powiedzieliśmy. Oni są, póki pamiętamy. I właśnie ta pamięć o nich, o tym, czego nas uczyli, może ten świat uratować.

środa, 20 stycznia 2016

Zmuś mnie




   Bardzo, bardzo lubię powieści Lee Childa. To już dwudziesta część cyklu o Jacku Reacherze, byłym żandarmie, którzy lubi się pakować w trudne sytuacje, ale zawsze z nich wychodzi.
    Jack, jako syn wojskowego spędził młodość w różnych amerykańskich bazach woskowych, później studiował w West Point i pracował tam, gdzie posłał go wujek Sam. Dlatego teraz, gdy odszedł z wojska, podróżuje po Stanach Zjednoczonych i poznaje swój kraj. Nie ma bagażu, nie ma dokumentów. W kieszeni nosi składaną szczoteczkę do zębów. Kiedy jego ubranie zaczyna być nieświeże, kupuje nowe, a stare wyrzuca. Wysiada z pociągu czy autobusu w miasteczkach, które zainteresują go nazwą, położeniem, czymkolwiek. I tam najczęściej dopada go przygoda. Musi walczyć ze złymi ludźmi, by bronić tych dobrych (lub tej dobrej). A walczyć potrafi, do tego go przecież przyuczono. Choć sam mówi:
"Jedyne prawdziwe walki to te, których nie trzeba toczyć".
   Jack Reacher ma swoje zasady, zdarza się, że biegną one równoległe do obowiązującego w danym stanie prawa, ale rzadko idą w poprzek. Pomaga innym przywrócić trochę ładu na świecie. Kobiety chciałyby się nim zaopiekować, usidlić, ubrać w kapcie i dać do ręki pilota, ale nie założysz smyczy lwu. Dopóki sam tego nie zapragnie, będzie nadal facetem bez adresu i prawa jazdy, który poznaje swój piękny kraj. 
   W "Zmuś mnie"  Jack Reacher, wspólnie z przypadkowo poznaną Michelle Chang, byłą agentką FBI, poszukuje zaginionego kolegi Michelle. Trafiają na ślad prowadzący do "podziemnego" internetu. 
   Myślałam początkowo, że to tylko fantazja autora, ale nie, poczytałam, pogrzebałam dalej i "Głęboka sieć" (Deep Web) istnieje naprawdę. To najtajniejsze zakamarki internetu, gdzie robi się mnóstwo rzeczy zakazanych, wolę w ogólne nie myśleć jakich. Szacuje się, że Darknet jest wiele razy większy niż strony na powierzchni sieci. To jest niewyobrażalne. Zwykle, gdy myślimy o negatywnych stronach internetu, wskazujemy na kradzież czasu, zaburzenie prawdziwej komunikacji między ludźmi, przekłamywanie informacji lub ich niedokładne podawanie, hejtowanie ludzi, etc. O takich konsekwencjach globalnej sieci w ogóle nie miałam pojęcia. 
   Nie widziałam ekranizacji jednej z części z Tomem Cruisem w roli głównej. Nie chcę widzieć Jacka Reachera niższego o dwadzieścia centymetrów od książkowego pierwowzoru i to jeszcze w wykonaniu aktora, którego za bardzo nie cenię. Podobno kręcona jest kolejna część, a ja poczekam na kolejną książkę z moim bohaterem.
    Te książki to współczesne eposy rycerskie. Każda epoka ma swoich rycerzy. Będą bronić honoru, zasad, dekalogu. Bo przecież w lekturze tych powieści o to chodzi, prawda? Możesz się spokojnie położyć, zmęczony człowieku. Odpocznij. Jack Reacher czuwa. Dobranoc.

niedziela, 17 stycznia 2016

Ani śladu Elisabeth




   Wydawnictwo Media Rodzina w serii Gorzka Czekolada wyróżnia, jak w życiu, czekoladę białą i czarną. Ta pierwsza to powieści, które mają odkrywać nieznane rejony, pokazywać czytelnikowi świat z niespodziewanej perspektywy, druga, czekolada czarna, to sensacja, kryminał. Nie zawiodłam się na żadnej książce z tej serii.
   "Ani śladu Elisabeth" Emmy Healey to czekolada czarno-biała. Maud, ponad osiemdziesięcioletnia bohaterka, jest przekonana, że jej przyjaciółka, Elisabeth, zaginęła. Chciałaby to zgłosić, a może już zgłosiła niejeden raz, nie pamięta, Maud bowiem jest coraz bardziej zagubiona w teraźniejszości, ma pogłębiające się kłopoty z pamięcią. 
   Niesamowity jest obraz utraty pamięci z punktu widzenia bohaterki. Próbuje jakoś sobie radzić, zapisuje setki karteczek z ważnymi wiadomościami, ale jest coraz trudniej. Kupuje wciąż te same produkty, choć ma ich w domu niezły zapas, powtarza się, robi herbatę, o której zapomina, więc po chwili robi następną. Na swoich karteczkach zapisuje też zasłyszane nowiny, gromadzi je po to, by przekazać ciekawe informacje córce, może to sprawi, że Helen przedłuży o kilka minut wizytę u matki. A bliscy zaczynają tracić cierpliwość, przeżywają chwile upokorzenia różnymi sytuacjami, w które Maud ich pakuje, nie wierzą jej opowieści, nieświadomie bywają okrutni. 
   Maud nie może sobie przypomnieć tego, co robiła przed chwilą, ale świetnie pamięta szczegóły młodości, szczególnie z czasu, kiedy zaginęła jej starsza siostra. Mamy więc w tej książce i wątek kryminalny i ciekawe, nowe spojrzenie na utratę pamięci i, poniekąd, utratę samodzielności. Prawdziwie gorzka książka. 

   Dzisiaj napiszę jeszcze o innej lekturze. W  Ewangelii przeznaczonej na tę niedzielę  mowa jest o pierwszym cudzie Pana Jezusa, na weselu w Kanie Galilejskiej. Dzięki wstawiennictwu Matki Bożej wino na koniec wesela było tak dobre, jak na początku. Ksiądz proboszcz życzył wszystkim małżonkom, aby po wielu latach ich miłość była tak mocna i prawdziwa, jak w dniu ślubu. Czy to wymaga cudu? Chyba nie, wymaga pracy, chęci, ale oczywiście wstawiennictwo Matki Bożej może tylko pomóc. Tydzień temu, na specjalnej mszy świętej dedykowanej moim teściom w dniu pięćdziesiątej rocznicy ślubu ten sam proboszcz jeszcze raz odczytał list świętego Pawła do Koryntian, zamieniając słowo "Miłość" na imiona Jubilatów:
A. jest cierpliwa i łagodna
B. nie jest zazdrosny, pełen pychy ani zarozumiały.
A. nie jest  nieprzyzwoita, egoistyczna i drażliwa. 
B. nie pamięta doznanych krzywd.
A. nie  cieszy się ze zła, ale raduje się z prawdy. 
B.  wszystko przetrzymuje, nigdy nie traci wiary i nadziei.
Niech Wasza miłość będzie coraz dojrzalsza i coraz piękniejsza. Tylko tyle. Aż tyle.