piątek, 24 lipca 2015

Idol

     

 To był początek grudnia 1980 roku. Wróciłam ze szkoły i musiałam przekazać bratu straszną informację - John Lennon nie żyje. Mój brat nie był tego dnia w szkole, był chory i następnego dnia też nie poszedł do szkoły, był chory jeszcze bardziej. Dla niego Lennon był idolem, chyba zresztą jest do tej pory. I dla mnie, wychowanej na muzyce Beatlesów, był kimś bardzo ważnym, chociaż z całej czwórki najbardziej lubiłam Harrisona.
   Byliśmy wczoraj na filmie "Idol". Bohaterem jest  piosenkarz, Danny Collins, który tak naprawdę schrzanił swoje życie alkoholem, narkotykami, różnymi złymi wyborami, stanowiącymi cenę za sprzedanie swojej niezależności artystycznej. Na urodziny od swojego przyjaciela i jednocześnie menadżera otrzymuje list, jaki wysłał do niego John Lennon  trzydzieści lat wcześniej, ale list nigdy do niego nie dotarł. List jest  krótki,  Lennon radzi mu, aby pozostał sobą. To uruchamia lawinę decyzji w życiu bohatera, łącznie z próbami stworzenia nowych, pisanych sercem piosenek. Po tylu latach sprzedawania się nie łatwo się jednak  zmienić. Tym bardziej, że jak wiadomo, lubimy te piosenki, które znamy.
   Główną rolę gra Al Pacino, jest w tym filmie chyba trochę z samego gwiazdora kina. On na pewno dobrze wie, jakie są blaski i cienie popularności. Podobał mi się także aktor, którego chyba po raz pierwszy widziałam, albo nie pamiętam - Bobby Cannavale. No i świetna Annette Bening, grająca bardzo oszczędnie, ale w tym filmie jej rola wymagała stonowania.
   Cała historia jest częściowo prawdziwa (częściowa prawda nie mieści się w klasyfikacji prawdy wg księdza Tischnera). Pewien amerykański folk singer, Steve Tilston otrzymał rzeczywiście po 34 latach list od Johna i Yoko. Co prawda nie wywróciło to jego życia do góry nogami, ale spowodowało zainteresowanie mediów, co dla sześćdziesięcioletniego piosenkarza jest na pewno nie do pogardzenia, tym bardziej, że Hollywood kupiło tę historię zmieniając ją na wzruszający i niegłupi film. A że trochę łatwo odgadnąć zakończenie? Przecież za to kochamy amerykańskie filmy, spełniają nasze marzenia, kończą się dobrze, czyli są lepsze niż codzienne, często szare i nieprzewidywalne życie.

   Jakiś czas temu pisałam o książce Anny Gavaldy "Lepsze życie". Bohater podaje swojej dziewczynie trzy główne powody, dla których nie mogą być razem. Jeden z nich przypomniał mi się wczoraj w kinie:
   "Odchodzę od ciebie, bo zawsze psujesz mi koniec filmu w kinie... Za każdym razem...Za każdym razem robisz mi ten numer...
   A przecież wiesz, jakie to dla mnie ważne, żeby zostać jeszcze chwilę w ciemności i emocjonalnie wrócić do siebie, czytając na ekranie ten strumień nieznanych nazwisk, będących jak niezbędna do życia śluza między marzeniem a ulicą..."
    Kiedy na ekranie pojawiły się napisy końcowe, siedzieliśmy jeszcze na swoich miejscach (byliśmy w kinie całą rodzinką) i uśmiechaliśmy się do tej historii, do tej muzyki, do happy endu. 

   

środa, 22 lipca 2015

Złodziej cieni

  

 Przeczytałam książkę Marca Levy`ego "Złodziej cieni". Wzruszyłam się bardzo tą historią dorastania młodego człowieka. Jeden z komentarzy na okładce porównuje tę książkę z kultowym "Buszującym w zbożu", a mnie ona bardziej przypomniała "Obietnicę poranka" Romaina Gary`ego. Piękny opis odchodzenia dzieciństwa, pierwszej miłości, przyjaźni na całe życie i uczucia między matką a dzieckiem. Chyba powinniśmy mówić naszym dorastającym dzieciom to, co mama bohatera napisała w liście do niego:
" ... jej najgorętszym życzeniem jest, żebym mógł kiedyś rozkwitnąć; że ma nadzieję, iż wybiorę zawód, który da mi szczęście i że bez względu na to, jakich wyborów dokonam w życiu, dopóki będę kochał i będę kochany, będę też spełniał wszystkie nadzieje, jakie we mnie pokłada".
   Trudno rodzicom nie wtrącać się do życia swoich dzieci, nawet dorosłych. Z jednej strony, kiedy się kogoś kocha, chciałoby się go widzieć idealnym, a z drugiej - chcielibyśmy, aby nasze dzieci popełniły jak najmniej błędów, szczególnie takich, przez które sami przeszliśmy,  zapominając, że każdy ma własny repertuar pomyłek, złych decyzji i nasze dzieci też będą musiały same przez to wszystko przejść, my możemy tylko im "miłośnie towarzyszyć". To jest nasza rola - być obok, wspierać, no i modlić się. 

"Dorastając, marzymy o dniu, gdy odejdziemy od rodziców, ale kiedyś przychodzi dzień, w którym to oni nas opuszczają. A wtedy marzymy tylko, by móc choć na chwilę stać się znowu dzieckiem, które mieszka pod ich dachem, by ich mocno przytulić i nie wstydzić się słów, powiedzieć, że ich kochamy, a potem wtulić się w nich, żeby jeszcze raz ukoili nasze lęki. "

niedziela, 19 lipca 2015

Wiedźmin



   Dziecko mnie namówiło na przeczytanie książki "Wiedźmin. Ostatnie życzenie". Dotąd unikałam literatury fantasy twierdząc, że to nie dla mnie. No i wciągnęło mnie. Może to nie moja bajka, ale sam język, nawiązania literackie, poczucie humoru i cały świat stworzony przez Sapkowskiego zachwycił mnie. 
   W opowiadaniu "Ziarno prawdy" kapłanka rzuca zaklęcie na człowieka, który ją zgwałcił  zamieniając go w potwora. Gdyby tak dało się w życiu - wszyscy gwałciciele i tak są potworami, ale nie zawsze to widać. 
   Nie dziwię się już zachwytom tylu ludzi tą sagą o Wiedźminie. Wynotowałam kilka smaczków:

"Nic wielkiego, umiem wyczarować żarcie, picie, odzienie, czystą pościel, gorącą wodę, mydło. Byle baba to potrafi i bez czarów."

"... wszystkie zwierciadła Nehaleni dzielą się na uprzejme i na rozbite"

"... upatrzył sobie młodszy i jędrniejszy mezalians"

    Bajka dla dużych dzieci? Być może, ale chyba nie powinniśmy zamykać bajek w pokoju dziecinnym. Każdy z nas potrzebuje świata, w którym obowiązują zasady i jest ktoś, kto ich pilnuje; w którym jest jakiś rycerz walczący z naszymi smokami i potworami. Może mieć na imię Geralt.

czwartek, 16 lipca 2015

Anna Gavalda


 
  Skończyłam dzisiaj najnowszą książkę Anny Gavaldy - "Lepsze życie". Polubiłam tę pisarkę już od "Po prostu razem", bardzo spodobało mi się "Pocieszenie", a zaskoczył "Billie". Dzisiaj się wzruszyłam. 
   "Lepsze życie" to osobne historie dwojga młodych ludzi, wypalonych, uwikłanych w nieciekawe prace i trudne związki. Matylda budzi się, gdy spotyka Jana Baptystę. Gdy traci z nim kontakt i próbuje go odnaleźć, zachowuje się trochę jak jej imienniczka z filmu "Bardzo długie zaręczyny". Jest w tych poszukiwaniach nie tylko determinacja, jest jakieś przeświadczenie, że jeśli nie odnajdzie Jana Baptisty, zmarnuje swoją szansę na szczęście.
   Z kolei Yann postanawia odmienić swoje życie pod wpływem zauroczenia małżeństwem sąsiadów. Ich naturalność, dobroć, uśmiech dla siebie, dla córek i dla innych, ich życie pełne żartów, czułości, bez udawania czegokolwiek stanowią dla niego wzór - nie trzeba rezygnować z siebie, żeby być szczęśliwym z kimś. 
Jeden cytat z tej książki:
"Szczęście rozpoznaje się po hałasie jaki robi, kiedy odchodzi"
A może właśnie nie, może szczęście odchodzi w ciszy....

poniedziałek, 13 lipca 2015

Dlaczego

Zachciało mi się pisać. 
Źle.
Zawsze lubiłam pisać. A ponieważ jest bardzo wiele rzeczy, które mnie martwią, cieszą, wkurzają, interesują, postanowiłam dzielić swoje przemyślenia z kimś. 
   Zacznę od tego, że kocham to, co robię. Jestem mamą, żoną i nauczycielką z wieloletnim stażem. Kocham swoją rodzinę, kocham też swoją pracę, co chyba w tym zawodzie się zdarza. 
Amerykanie mają takie powiedzenie: "Wygraj milion w lotto, będziesz szczęśliwy przez rok. Znajdź pracę, którą pokochasz, będziesz szczęśliwy całe życie". Mogę więc z całym przekonaniem powiedzieć, że jestem szczęśliwym człowiekiem. (Choć fajnie by było wygrać milion). 
   Kocham pracę z młodzieżą, ale nie znoszę tego, w co teraz zamienia się praca nauczycieli - jeśli dobrze się przyjrzeć, to szkoły powoli zmieniają się w korporacje. Jesteśmy zalewani procedurami, coraz bardziej bzdurnymi wytycznymi, które przekształcają nas w androidy, a gdzieś po drodze gubi się indywidualne podejście do ucznia jako człowieka, jedynego, pojedynczego przypadku.
   Jakiś miesiąc temu moja pani minister ogłosiła z ogromnym zadowoleniem, że uczniowie, którzy rozpoczęli naukę w wieku sześciu lat, napisali znacznie lepiej egzamin szóstoklasisty niż ci, którzy poszli do szkoły w wieku lat siedmiu. Podawała nawet dane statystyczne, o ile lepiej. 
Zagotowałam się.
   Po pierwsze - wypada, żeby pani minister edukacji wiedziała, jaka jest różnica między procentami a punktami procentowymi. 
   Po drugie - obecni szóstoklasiści nie musieli iść do szkoły  w wieku lat sześciu, tak jak to się dzieje w tym, czy poprzednim roku szkolnym. Wcześniej do szkoły szły tylko te dzieci, które w domu się nudziły, bo na przykład nauczyły się już czytać, liczyć, były zdolniejsze od rówieśników i świadomi rodzice postanowili przyspieszyć ich edukację. Porównywanie takich dzieci z pozostałymi szóstoklasistami jest dla mnie manipulacją statystyką. 
   Nie chcę na tej stronie uprawiać polityki. Chcę tylko pisać: co lubię, czego nie lubię.
Na razie mam wakacje i odpoczywam od szkolnej korporacji, choć zapewne w połowie sierpnia już będę tęsknić za szkolnymi szkodnikami.