środa, 24 sierpnia 2016

Analfabetka, która potrafiła liczyć


   Czy bomba atomowa to poważny temat? Oczywiście.
   Czy rasizm, nierówność społeczna, partie skrajnie prawicowe to poważne tematy? Z pewnością.
   Czy można o nich mówić niepoważnie? Jonas Jonasson udowadnia, że jak najbardziej. Jego powieść jest awanturniczą opowieścią o czarnoskórej bohaterce, Nombeko, której przydarzały się rzeczy zaprzeczające rachunkowi prawdopodobieństwa, ale która z życiowym optymizmem przyjmowała wszystkie życiowe wydarzenia jako wyzwania  i używała inteligencji, sprytu i własnej energii do zmieniania swego losu na lepszy. Mam też do bohaterki osobistą sympatię, ale myślę, że to zrozumiałe:
"Kiedy przyłapał ją na gorącym uczynku w czasie, gdy miała szorować podłogę, zobaczył, że uśmiecha się na widok wzorów matematycznych".
   Gdzieś pomiędzy ironią a nieprawdopodobieństwem ukryta jest historia prawdziwa, co nie znaczy, że zdarzyła się naprawdę. W tle tej opowieści dzieją się prawdziwe polityczne wydarzenia, bohaterami są autentyczne postaci z pierwszych stron gazet, ale uwikłane w historię jak ze "Szwejka". 
   Autor pokazuje nam też Szwecję jako bardzo przyjazny kraj, z ciekawym, mądrym królem Karolem Gustawem XVI (ciekawe, czy król przeczytał tę książkę), bardzo uczciwym premierem Fredrikiem Reinfeldtem, interesującymi, najczęściej prostymi, ale i dobrymi obywatelami. Czy nie chcielibyście, żeby o premierze naszego kraju można było tak napisać:
"...był jednym z najuczciwszych ludzi (...) takim, co to  opłacał abonament telewizyjny jeszcze jako mieszkaniec akademika".
   Trzeba mieć duży dystans do swojego kraju, do życia w ogóle, żeby z takim poczuciem humoru snuć tę nieprawdopodobną historię, która przy okazji trochę nam o świecie, jaki zbudowaliśmy opowie.

wtorek, 16 sierpnia 2016

Mam na imię Lucy



   Czy pamiętacie piosenkę Susan Vega "My name is Luca"

My name is Luca, 
I live on the second floor
I live upstairs from you
Yes I think you`ve seen me before
If you hear something late at night
Some kind of trouble, som kind of fighnt
Just don`t ask me what it was...

   "Mam na imię Lucy" to książka, napisana przez Elizabeth Strout, książka, w której prawie w ogóle nie ma akcji, jest kilka nieśpiesznych opowieści spisanych przez bohaterkę w ramach jakiejś autoterapii. Sam tytuł przypomina zresztą początek terapii w jakiejś grupie wsparcia, zupełnie, jakby narratorka  mówiła: "Cześć, mam na imię Lucy i nie byłam kochana przez rodziców".
   Lucy wyrosła w straszliwej biedzie, głodzie, strachu, zimnie,  braku miłości i akceptacji. A przecież dzieci potrzebują głasków, przytuleń, buziaków, ciepłych słów, tylko to może sprawić, że wyrastają na pewnych siebie, a nie przygarbionych dorosłych. Dzieciństwo determinuje nasze życie w sposób ogromny, nasze lęki, nasze poczucie własnej wartości, nasza wyobraźnia i tyle innych spraw ma początek właśnie w dzieciństwie. 
   To książka o przebaczeniu, próbie zrozumienia matki. Różne szkoły przygotowują nas do różnych zawodów, ale nikt nas nie uczy, jak być rodzicem. Najczęściej podglądamy nasze rodziny, czasem pewne zachowania z nich kopiujemy, eksperymentujemy, popełniamy błędy,  a czasem przeciwnie - robimy wszystko, by założone przez nas rodziny były diametralnie inne. Lucy wie, że jej mama nie potrafiła powiedzieć "kocham". Sama natomiast nadużywa tego czasownika, kocha swojego lekarza, sąsiada - oddaje w ten sposób uczucia wszystkim, którzy byli dla niej dobrzy. 
   Ogromne wrażenie zrobił na mnie opis rzeźby przedstawiającej głód, wystawionej w Metropolitan Museum. Znalazłam ją. To rzeźba "Ugolino and His Sons", autorem jest Jean-Baptiste Carpeaux. Sam zaś Ugolino to tragiczna" postać z "Boskiej Komedii" Dantego. 
   Może trzeba się trochę rozejrzeć, może ujrzymy jakąś Susan, jakiegoś Luca, kogoś, kto potrzebuje choć kilku kropel uznania, dobroci, by mógł wzrastać. 

poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Wyjątkowi



"Wkrótce ona i cała reszta będą ironizować przez większość czasu, niezdolni odpowiedzieć na niewinne pytanie bez nadania słowom lekko złośliwego zabarwienia."
   Znacie to? Ja to nazywam syndromem młodości (niektórym zostaje na dłużej), to taki specyficzny język młodych inteligentnych homo sapiens, obligatoryjny etap przechodzenia z poczwarki w motyla. Ironia to często obronna tarcza niepewnych siebie osób.
  Chyba każdy młody człowiek czuje się wyjątkowy: albo jest przekonany, że w przyszłości dokona rzeczy wielkich, albo uważa, że nikt go nie rozumie. Chciałby, żeby dorośli postrzegali go właśnie w wyjątkowy sposób, a świat próbuje go traktować jak średnią arytmetyczną. Może szkoda, że to uczucie wyjątkowości z czasem mija. Człowiek dojrzały częściej przegląda się w oczach bliskich osób niż w narcystycznym odbiciu własnej duszy.
   Książka Meg Walitzer to opowieść o grupie przyjaciół, która poznała się na obozie dla dzieci artystycznie uzdolnionych, połączyło ich domniemanie przyszłej wielkości, nadzieje, jakie ich opiekunowie, czy oni sami wiązali z ich artystycznym rozwojem. Trochę ich to jednak stygmatyzowało, niełatwo z takim bagażem  wchodzić w życie.
    Autorka fantastycznie pokazuje różne okresy dorastania, różne etapy przyjaźni, zazdrości czy zawiści. Nie ma tutaj chronologii przedstawionych wydarzeń, zaglądamy do rozmaitych szuflad z różnych okresów życia bohaterów i czasem dopiero po wysunięciu następnej szuflady, rozumiemy, co znaleźliśmy w poprzedniej. 
   Książka jest napisana dowcipnym, świeżym językiem. ("Czy może być większy oksymoron niż Centrum Handlowe Walta Whitmana?") Pozwala i wrócić do czasów młodości i zastanowić się nad fenomenem rodziny, tym, że każda wypracowuje swój własny język, zwyczaje, poczucie humoru. I podkreśla, że w ujęciu dorosłego życia czyjaś wyjątkowość może po prostu oznaczać, że ten KTOŚ po prostu jest. Zawsze jest.