piątek, 1 września 2017

100

   Kiedy dwa lata temu zakładałam (przy pomocy syna) mojego literackiego bloga, nie wiedziałam, jak długo będzie mi się chciało pisać o książkach. Wiedziałam tylko, że na pewno nie odechce mi się czytać, to jest jednak nałóg i to taki, z którego jestem dumna. 
   Cieszę się z tego doświadczenia, cieszę się bardzo z tego, że ktoś tam jednak zaglądał (chyba, że statystykę podbijał  zespół Google, aby nie załamywać autorki bloga 😊) .
  Nie napisałam nigdy, jaka była najważniejsza dla mnie  książka. To "Martin Eden" Jacka Londona. Nie wiem, ile razy ją przeczytałam - osiem, może nawet dziesięć, ale za każdym razem odkrywam coś nowego. 
   Czy konkretna książka może zmienić życie? Pewnie tak się u niektórych zdarzyło. Mnie po prostu książki to życie upiększają. Zawsze  jednak od książki ważniejszy będzie człowiek, spotkanie z nim, rozmowa. Dopiero uzupełnieniem tych relacji (a czasem po prostu zwykłą rozrywką i odpoczynkiem) będzie książka.
   Dziękuję i do zobaczenia w księgarniach. 

piątek, 18 sierpnia 2017

Zapisane w wodzie

   Jakiś czas temu pisałam o książce "Dziewczyna z pociągu" Pauli Hawkins. To był debiut brytyjskiej pisarki, książka polecana przez wielu pisarzy, bardzo szybko dokonano ekranizacji.
   Świat Książki wydał kolejną powieść tej autorki - "Zapisane w wodzie". I tak jak poprzednio - to nie tylko kryminał. Książka kipi od psychologii, niewyjaśnionych rodzinnych relacji, ludzi podejrzanych, którzy okazują się niewinni i ludzi sympatycznych, których lepiej w swoim życiu nie spotkać.
   Młoda kobieta, Jules, otrzymuje informację o śmierci swojej siostry, Nel. Wszystko wskazuje na to, że odebrała sobie życie skacząc do rzeki. Ale Jules nie wierzy w samobójstwo, wraca do rodzinnej miejscowości zaopiekować się nastoletnią siostrzenicą i próbuje wyjaśnić zagadkę śmierci siostry. 
  Nie chcę spoilerować, więc nie napiszę oczywiście, czego Jules się dowiedziała, a czego niestety nie  odkryła. Przeczytajcie ten wakacyjny thriller, oprócz zagadki może was natchnie do tego, żeby jednak odbierać telefony od bliskich osób. Nie wolno pielęgnować w sobie żalu do rodziny, przyjaciół. Może się potem okazać, że już za późno, by coś naprawić.

czwartek, 10 sierpnia 2017

Tajemna historia

   Nie znałam tej autorki - Donna Tartt jest laureatką Nagrody Pulitzera, napisała też bardzo głośną ponoć książkę "Szczygieł". 
   "Tajemna historia" to opowieść o grupce młodych ludzi, którzy rozpoczynają naukę w collegu w Nowej Anglii. Pięcioro studentów filologii klasycznej  nauczanych przez charyzmatycznego wykładowcę, Morrowa to grupa podziwiana, trochę ośmieszana przez innych studentów. Richard Papen postanawia do nich dołączyć. Czuje się od nich gorszy, biedniejszy, nie dość mądry, próbuje jednak zaprzyjaźnić się z tą piątką. 
   Podobno młodych ludzi zabija nuda. Ci studenci na pewno jej nie doświadczają. Z jednej strony mają bardzo wymagającego opiekuna, prowokującego nauczyciela, z drugiej - przekraczają granice - alkohol, narkotyki, eksperymenty z własną psychiką. 
   Sporo ostatnio powieści opowiadających o amerykańskich studentach  - na moim blogu pisałam o "Wyjątkowych" Meg Wolitzer czy "Małym życiu"  Hanyi Yanagihary. Chyba często dla młodych ludzi studia są nie tyle zdobywaniem zawodu, pogłębianiem pasji lecz ucieczką z domu. 
   To jednak nie tylko książka o dziwnej przyjaźni, poznawaniu siebie, ekstremalnym życiu studenckim, lecz też o wspólnej zbrodni i o tym, jak wpływa ona na człowieka, nie można potem już wrócić do normalnego życia.
   Książka jest debiutem Donny Tritt, bardzo mocnym debiutem. 

środa, 2 sierpnia 2017

Blackout

   Kilka lat temu przeczytałam opowiadanie Jacka Słowińskiego "Bez prądu", ciekawe, świetnie napisane. Nie wiem, czy Marc Elsberg miał do niego dostęp, ale jego prawie osiemset-stronicowa powieść  rozwija kilka pomysłów, które już znam z tamtego opowiadania. 
   To naprawdę trudno sobie wyobrazić - świat bez prądu, awaria trwająca ponad dwa tygodnie, nowy rodzaj terroryzmu. A przecież wszyscy jesteśmy uzależnieni od prądu, woda, sprawna kanalizacja, stacje benzynowe, ogrzewanie, dostęp do informacji, łączność - to nasza codzienność i trudno bez tych dóbr wyobrazić sobie nasze codzienne życie. 
   Apokalipsa. Jeszcze na początku ludzie pomagają sobie, uspokajani przez władze, że awaria jest tylko chwilowa. Po kilku dniach w wielu ludziach budzą się najgorsze instynkty. Kwitnie czarny rynek, zaczynają się rozboje. 
   Na pewno każdemu z was zdarzyła się sytuacja bliska opisanej - na jakiś czas wyłączono prąd. Godzina? Kilka godzin? Cała noc? Trzeba było może wyrzucić jedzenie z zamrażalnika, albo szybko je wykorzystać, nie obejrzeliśmy ulubionego serialu, nie wypiliśmy porannej kawy z ekspresu. A gdyby to trwało kilka dni? Ja na pewno nie wyobrażam sobie nawet dwóch dni bez dostępu do bieżącej wody - jeden przeżyłam, gdy byłą awaria wodociągu i nie byłam miła dla najbliższych. 
   Ta książka to sensacyjna historia, jest oczywiści bohater - Włoch, który odkrył przyczynę awarii i pomaga namierzyć sprawców. Mam jednak wrażenie, że autor pisząc "Blackout" z góry zakładał, że powieść zostanie sfilmowana, powieść jest więc, mimo objętości, bardzo powierzchowna, fakty, wydarzenia, ale uczucia mogą najwyżej zagrać aktorzy, bo w książce są śladowe.
   Jednak przeczytać warto, może to nie jest wizja apokalipsy na miarę "Drogi" McCarthy`ego, ale pozostawi parę pytań, jak choćby to, czy na pewno nasz system energetyczny jest bezpieczny. 

poniedziałek, 24 lipca 2017

Żona Adama

   Książka Moniki Rakusy "Żona Adama" zaczyna się jak u Bułhakowa: "Siedemnastego kwietnia Adama przejechał tramwaj linii 0". Dalej jednak mamy współczesną wersję mitu o Lilith i Ewie. Według żydowskiej tradycji Lilith była pierwszą żoną Adama, żeńskim demonem mordującym noworodki. Pisma hebrajskie przekazują, że albo odeszła od pierwszego człowieka albo wygnał ją Bóg i Adam mógł mieć drugą żonę - Ewę.
   Adam, który zginął na torach też miał dwie żony - Ritę i Annę. Skrajnie różne - Rita chce w towarzystwie błyszczeć, chce być pamiętaną, a tak naprawdę chce być dla kogoś ważną, a przy Adamie - skoncentrowanym tylko na sobie krytyku literackim - powoli się dusi. 
   Anna z kolei jest cicha i uległa, nie potrafi walczyć o swoje, pozwala, by inni decydowali za nią w sprawach małych i wielkich. Dla Adama stanowiła rodzaj bandaża po ranach, jakie ponoć zostawiła na nim Rita.
   Autorka bezlitośnie analizuje każde zachowanie swoich bohaterek, psychologicznie książka jest bardzo ciekawa, zresztą Monika Rakusa jest psychologiem społecznym, używa więc w swojej prozie wiedzy psychologicznej, ale wielkim walorem  tej książki jest świetny język.
   Wszyscy jesteśmy bardzo skomplikowanymi przypadkami psychologicznymi złożonymi z setek tysięcy zdarzeń, rozmów i bardzo wielu ludzi, którzy zostawili na nas pieczątkę, swój ślad. 
   Bardzo, bardzo polecam. Świetna rzecz. 

sobota, 22 lipca 2017

Panika

    Na pewno każdy z Was ma swoich ulubionych pisarzy, czeka na ich książki i gdy pojawi się nowa, zarywa noce, daje się wciągnąć w nową historię, nowe przygody starych znajomych. Mam kilku takich autorów, ale w sensacji nie ma dla mnie większego mistrza niż Jeffery Deaver. 
   Wydaje mi się, że czytałam wszystkie książki Deavera, które ukazały się w Polsce (około trzydziestu) i za każdym razem jestem pod wrażeniem warsztatu pisarza. Owszem, to są kryminały czy thrillery, czasem łączy je bohater, ale tematyka w każdej książce jest inna i często przedstawia zagrożenia współczesnego świata - internetu, zbieraczy danych, stalkingu, etc. Autor bardzo dokładnie zapoznaje się z tematem, na pewno konsultuje zagadnienia z fachowcami i dzięki temu opisane historie stają się bardzo prawdziwe, czegoś nas też uczą o współczesnym świecie. 
   To trochę tak jak w serialu "Black Mirror" - każdy odcinek to osobna historia, przedstawia osobne zagrożenie, co prawda serial dotyczy przyszłości, ale niebezpieczeństwa złego dla człowieka  wykorzystania technologii są jak najbardziej na czasie.
   "Panika" to historia przestępcy, który karmi się ludzkim strachem, doprowadza do wybuchu paniki w różnych miejscach po to, by ludzie sami w chwili zagrożenia pokazali się z jak najgorszej strony, by  do głosu doszły najpłytsze instynkty, by zapomnieli o innych, tratowali, deptali, zabijali ich.
  Deaver jest mistrzem, gdy nam się wydaje, że już widzimy rozwiązanie przedstawionej przez niego zagadki, zawraca i prowadzi nas w zupełnie nieoczekiwanym kierunku.  
   Polecam, a gdy Wam się spodoba, koniecznie zajrzyjcie do "Błękitnej pustki"  lub do "Ogrodu bestii", będziecie po nich szukać innych książek tego autora, gwarantuję.

poniedziałek, 17 lipca 2017

Prawdziwych przyjaciół poznaje się w Bredzie

    Książka Beaty Chomątowskiej  "Prawdziwych przyjaciół poznaje się w Bredzie" została wydana przez wydawnictwo "Czarne" w 2013 roku, ale dotyczy czasów, kiedy nie byliśmy jeszcze w Unii Europejskiej, nie mogliśmy legalnie pracować w krajach Unii. Młoda dziewczyna wyjeżdża do Bredy, miasta nazywanego ponoć holenderskim Krakowem, na stypendium. Zabiera ze sobą chłopaka, niewiele pieniędzy i stereotypowe wyobrażenie Holandii - kraju tulipanów, narkotyków, eutanazji , legalnej prostytucji i niezłej piłki nożnej. 
   Cechy narodowe Holendrów opisywane przez autorkę, jak uprzejmy dystans do świata i samowystarczalność, zdają się jej trochę dziwne, nie rozumie jak można być punktualnym, podczas gdy Holendrzy nie potrafią zrozumieć, jak można się wiecznie spóźniać. Pobrzmiewa w tych opowieściach lekkie lekceważenie, krytyka dotyczy nie tylko starszego pokolenia Holendrów, ale także rówieśników autorki, szczególnie studentów, którzy próbują czegoś się na swoich studiach nauczyć i rzadziej niż autorka korzystają z coffee shopów. 
   Przypomniały mi się niektóre opowiadania Jacka Słowińskiego z tomu "Ceglane buty", tam też autor przedstawiał amerykańskie miasteczka, bary, ludzi, ale nigdy nie oceniał, a przede wszystkim nie lekceważył - poznawał świat, ludzi, inną kulturę i przedstawiał swoje wrażenia bez wartościowania.
   Dla kogo jest napisana ta książka? Może sama autorka chciała sprawdzić, ile pamięta z tamtego czasu mimo częstego stosowania niedozwolonych w naszym kraju używek? A może jest to książka - przestroga dla rodziców, których dzieci chciałyby studiować za granicą? Ale nawet, gdyby, przeczytała ją cztery lata temu, miałabym wystarczające zaufanie do syna, a lata jego studiów w Kanadzie potwierdziły, że wykorzystał ten czas na poznawanie świata, ludzi i wzmocnienie postawy egalitaryzmu, szacunku dla inności, podziwu dla pracy. 

wtorek, 11 lipca 2017

Tu byłem. Tony Halik

    Siermiężne czasy PRL-u, kłopoty z załatwieniem paszportu, jeśli wyjazdy, to tylko do "zaprzyjaźnionych" krajów. I programy telewizyjne, które pokazywały niesamowity świat dzikiej przyrody, innych ludzi, inne kultury - "Pieprz i wanilia" , "Tam, gdzie pieprz rośnie" czy "Tam, gdzie rośnie wanilia". Tony Halik i Elżbieta Dzikowska, prowadzący ten program, zabierali nas za żelazne granice, pokazywali fascynujące krajobrazy, przeciekawych ludzi. To wszystko z olbrzymią kulturą, z szacunkiem do każdego człowieka (jakże się różniły te pogramy od wszechwiedzącego i często pogardzającego spotkanymi ludźmi Wojciecha Cejrowskiego).
   Książka Mirosława Wlekłego "Tu byłem. Tony Halik" to reporterska podróż próbująca przybliżyć nam sylwetkę gawędziarza, podróżnika, ale i mitomana - Tony`ego Halika. Gdyby wszystko, co o sobie opowiadał było prawdą, mielibyśmy bohatera na miarę Supermana. Zmyślał swoje przygody wojenne, ale swoje podróże rejestrował uczciwie i opowiadał o nich z pasją, która porywała i zarażała. 
   Autor dotarł do wielu ludzi, którzy znali Halika w różnych okresach życia, dotarł do wielu dokumentów związanych z nim i pokazał portret człowieka niezwykle kolorowego, który żył bardzo ciekawym życiem, zmyślonymi historiami nikogo nie krzywdził, a swoimi opowieściami i filmami pokazał wieli Polakom, że świat jest zachwycający, kolorowy, możemy go nie rozumieć, ale musimy - szanować. Fantastyczna książka. 

niedziela, 2 lipca 2017

Polska odwraca oczy

   Moja niezastąpiona koleżanka Iza podrzuciła mi na wakacje kilka książek, a ponieważ znamy całkiem nieźle swoje literackie gusty, myślę, że o każdej z nich powstanie nowy post.
   "Polska odwraca oczy" to zbiór reportaży Justyny Kopińskiej, książka, która została uhonorowana m.in. Nagrodą PAP im. Ryszarda Kapuścińskiego, Nagrodą Teresy Torańskiej czy Grand Press. To opowieść o kilku najważniejszych sprawach sądowych ostatnich lat. 
   Ta książka uderza, powala, opowiedziane historie zalegają w głowie i nie chcą opuścić myśli. Są jednak gorsze niż uporczywa melodia, która nie chce nam towarzyszy, bo opowiadają o ludzkich  tragediach.
   Nawet trudno mi określić, która historia zrobiła na mnie największe wrażenie - jak porównać dzieci katowane przez panią ordynator w szpitalu psychiatrycznym, dzieci krzywdzone pod każdym względem przez siostry zakonne w prowadzonym przez nie domu dziecka czy historię zgwałconej kobiety, która już nigdy nie wróci do zdrowia, podczas gdy jej oprawca dostał wyrok w zawieszeniu i opluwa ją jak może w wywiadach i w internecie.
   Może ze względów zawodowych nie mogę przestać myśleć o jednej historii - chłopca, u którego w dzieciństwie zdiagnozowano autyzm, skierowano na edukację specjalną i dopiero, gdy miał 14 lat okazało się, że ma bardzo poważną wadę słuchu, a inteligencją nie różni się od innych dzieci. Kto zwróci mu lata, kiedy nie mógł się normalnie rozwijać, dzisiaj jest pianistą, kompozytorem, ale pewne braki będzie mu bardzo trudno nadrobić, choć biorąc pod uwagę jego upór i dążenie do doskonałości - na pewno mu się to uda. Możecie zobaczyć spotkanie z nim w telewizji śniadaniowej -co prawda beznadziejnie poprowadzone, ale można też w internecie znaleźć nagranie  jego kompozycji - to Grzegorz Płonka, nazywany Beethovenem z Murzasichla. 
   Kiedy czytam te reportaże, zaczynam się wstydzić za rożne organy naszego kraju, za pewne idiotyczne rozwiązania - przecież średnio inteligentny szympans zrozumiałby, że jeśli na przykład w policji awansuje się ludzi na podstawie statystyk, to nastąpi modelowanie statystyk i ucierpią na tym pojedynczy ludzie. 
   Bardzo dobra, bardzo trudna, bardzo ważna książka. To jest taki rodzaj dziennikarstwa, który bardzo cenię, szczegółowe badanie nie tylko jednej strony, cóż, ta druga strona najczęściej odmawia komentarza. 

Lokatorka

   Podobno kryminały i thrillery to najczęściej czytane książki w naszym kraju. Może za mało mamy skoków adrenaliny po włączeniu telewizora na jakiś program polityczny, może chcemy, żeby ktoś uporządkował dziwną, kryminalną historię, a może po prostu chcemy przeżyć trochę emocji. 
    Po wystawieniu ocen i emocjach związanych z zakończeniem roku szkolnego potrzebowałam innego rodzaju emocji, dlatego sięgnęłam po książkę J.P.Delaney "Lokatorka". 
   Emma i Simon to  para młodych ludzi, która zamieszkała  w domu wybudowanym przez ekscentrycznego architekta. Najpierw jednak musieli przejść skomplikowany casting, odpowiedzieć na wiele pytań niełatwej ankiety  i zgodzić się na postawione przez architekta reguły. Dotyczyły klinicznego porządku w tym domu (szalenie trudny warunek, szczególnie dla panów, którzy zwykle wieszają wszystkie swoje rzeczy na podłogę), pewnych zachowań. Lokatorzy muszą się na nie zgodzić. To trochę odwrócona perspektywa, zwykle to ludzie tworzą, zmieniają domy, w których zamieszkują, a tutaj to dom zmienia lokatorów. Gospodarz - system zarządzający domem - jest bardzo dokładny i wymagający, dodatkowo raz w miesiącu przeprowadza - uwaga, teraz padnie słowo okropne dla nauczycieli - ewaluację. 
   Autorka zastosowała bardzo ciekawy zabieg - na początku każdego rozdziału pada jedno pytanie z ankiety dla przyszłych lokatorów domu. Mimowolnie odpowiadamy na to pytanie i zaczynamy się zastanawiać, czy ta odpowiedź jest prawidłowa, mielibyśmy szanse na zamieszkanie w tym domu. 
   Oczywiście nie chcę spoilerować, mogę tylko napisać, że jest w tej książce ciekawa historia kryminalna, trochę przewidywane zakończenie, ale mimo to - warto "Lokatorkę" przeczytać. 
   

czwartek, 22 czerwca 2017

Przypomnij sobie

     Zaczynają się wakacje, więcej czasu na czytanie i pisanie o czytaniu. To mój dziewięćdziesiąty post na tym blogu. Założyłam sobie, że dotrwam do setki i pewnie mi się to uda, ale na podsumowanie zostało jeszcze trochę czasu i trochę wpisów.
     Jutro Dzień Ojca, więc wybrałam się dzisiaj do Inowrocławia na grób mojego Taty. Czytałam po drodze książkę Eliny Hirvonen, Finki, która obecnie mieszka w Zambii. 
     "Przypomnij sobie" to cienka książeczka, która jest opowieścią o trójce bohaterów. Anna i Jonasz to fińskie rodzeństwo, ona jest studentką literatury, on pacjentem szpitala psychiatrycznego. Mają za sobą dzieciństwo, które było pełne przemocy, ojciec bił Jonasza, choć właściwie "bił" to tutaj eufemizm. W okresach między napadami złości i agresji ojca, udawali szczęśliwą rodzinę. Jonasz, nadwrażliwy chłopak, zapłacił za lata cierpień i za swoje przeżywanie świata, za nadczułość i niepokorność - chorobą psychiczną. Anna czasami próbuje wyprzeć z pamięci straszne sceny z dzieciństwa, czasami, po kobiecemu, zrobiłaby wszystko, żeby w rodzinie zapanował spokój, ład.  Więź z bratem czasami przeszkadza jej w angażowaniu uczuć, w odbieraniu świata i ludzi. Próbuje poukładać sobie życie z Ianem, amerykańskim wykładowcą literatury, ale on też jest przykładem poranionego człowieka, który najchętniej zapomniałby o swoim dzieciństwie i o przemocy, której doświadczył ze strony rówieśników, o ojcu, który wrócił z wojny w Wietnamie chory, o swojej wierze, że książki pomogą mu znieść wszystko zło tego świata i o tym, jak to przeświadczenie upadło 11 września. 
    Czy gdy spotykają się dwie osoby tak głęboko zranione, mogą zbudować coś zdrowego? Anna mówi, że czuje się przy Ianie "przerażająco przyjemnie" - niby oksymoron, ale jaki ważny w kontekście braku zgody na własne szczęście.
    Co czujecie, gdy wypowiadacie słowa "moja rodzina"? Ciepło czy zimno? Jutro Dzień Ojca, a ja miałam dzieciństwo, które można wspominać, które lubię wspominać, dzięki moim rodzicom, dzięki ich miłości. Dzięki. 

środa, 14 czerwca 2017

Makuszyński

    Czekałam na tę książkę. Makuszyńskiego zawsze bardzo lubiłam, ale dzięki mojemu mężowi (wtedy jeszcze koledze z grupy na polonistyce) dowiedziałam się, że pisał nie tylko powieści dla młodzieży. Nasz syn nieprzypadkowo ma na imię Kornel. (A córeńka to taka panna z mokrą głową).
    Czekałam na tę książkę, bo niewiele wiedziałam o życiu Makuszyńskiego. Kilka lat temu nasza przyjaciółka Irenka zabrała nas na spotkanie z panią Anną Czerwińską-Rydel, autorką książki "Słońcem na papierze". Ta książka ma podtytuł "Wesoła opowieść o Kornelu Makuszyńskim" i skierowana jest do dzieci. Na spotkaniu pisarka zdradziła więcej, niż mogła przekazać w książce dla dzieci, mieliśmy więc niedosyt wiedzy o naszym ulubionym pisarzu, a różne artykuły przynosiły o nim sprzeczne informacje. 
   Makuszyński wielkim poetą nie był, to z pewnością. Jego wiersze pełne były patosu i egzaltacji, choć nie było w nich fałszu. Mam swój ulubiony wiersz Makuszyńskiego, bo w nim można odczytać swoistą deklarację poety. Napisał w "Inwokacji": 
"Chcę serce moje jako bochen chleba
Pokrajać dla tych, których głód uśmierca,
Ty zasię spraw to, 
Aby dla wszystkich mi starczyło serca".
    Mariusz Urbanek napisał książkę o Makuszyńskim z ogromną sympatią dla swojego bohatera, jej podtytuł -"O jednym takim, któremu ukradziono słońce"- pokazuje, że nie brakuje w niej opisu smutnych, gorzkich chwil w życiu pisarza, szczególnie po drugiej wojnie światowej, gdy popadł w niełaskę, nie chciano wznawiać jego starych powieści ani drukować nowych. Pisał nie po linii, popadał w coraz większą biedę, chorował coraz mocniej, a środków do życia brakowało. 
   Ale oczywiście znajdziemy w książce także opowieści o lepszych latach życia pisarza, można nawet powiedzieć o latach chwały, był bowiem przed wojną pisarzem uwielbianym przez czytelników, choć może trochę mniej przez recenzentów, którzy zarzucali mu, że w jego książkach nie ma złych ludzi. Kochał ludzi, chciał się z każdym przyjaźnić, przekonywał, że nie ma ludzi złych, są tylko nieszczęśliwi (jak u Sokratesa: "W każdym człowieku jest słońce, trzeba tylko pozwolić mu płonąć".)
Pomagał bardzo wielu ludziom, finansowo, pisząc życzliwe recenzje, wstawiając się za ludźmi w urzędach, miejscach pracy. A przy tym był ogromnie dowcipny, był mistrzem trafnej riposty. Zapytany, czy gra na fortepianie odpowiedział "Rzadko, bardzo rzadko, nie lubię, jak mi się karty ślizgają".
   Ta książka to trochę laurka, może poza rozdziałem o antysemickich przekonaniach Makuszyńskiego. Dla mnie to jedyna skaza na portrecie mojego ulubionego pisarza - lubił poszczególnych żydów, ale ogólnie ich wyśmiewał i krytykował. Urbanek próbuje trochę Makuszyńskiego usprawiedliwić, ale mnie się wydaje, że  nie może być wytłumaczenia  dla takiej postawy. 
   Kiedy czytam książki Makuszyńskiego, śmieję się głośno, tyle w nich mistrzowskiego  humoru,  to jest opis takiego świata, jaki chciałoby się widzieć, że jeśli nawet jest w nim ból, bieda, to wokół jest wiele osób, które wyciągną rękę, pomogą, uśmiechną się i tym darmowym podarunkiem, niesamowitym cudem, jakim jest uśmiech - przywrócą wiarę, że trzeba próbować, że może życie nie jest piękne zawsze, ale bywa często i że na świecie jest wystarczająco dużo osób dobrych, aby świat przetrwał .

wtorek, 6 czerwca 2017

Król

    Przedwojenna Warszawa, boks, ulice pełne przemocy, getto ławkowe na uczelniach - to tylko niektóre wątki powieści Szczepana Twardocha "Król". 
   "Dookoła ringu zgromadziły się dwie Warszawy mówiące dwoma językami, żyjące w osobnych światach i darzące się w najlepszym razie obojętnością, w najgorszym - nienawiścią, a zwykle po prostu pełną dystansu niechęcią."
     Rok  tysiąc dziewięćset trzydziesty siódmy opisywany jest tutaj przez jednego z bohaterów omawianych zdarzeń. To, co zrobił Twardoch z narratorem to majstersztyk. Zaglądamy do świata i do wydarzeń, których już nie ma, ale których nie znajdziemy też w kronikach filmowych z tego okresu. "Morfina" tego autora działa się tylko kilka lat później, była jednak mocno psychodeliczna, ciężka. "Króla" czyta się świetnie, mimo niesamowitej przemocy, jaką opisuje, niesprawiedliwego świata, kłopotliwych bohaterów. 
   Ta powieść przypomina przedwojenne ballady uliczne, piosenki apaszowskie,  śpiewane na zamkniętych podwórkach kamienic, opiewające Czarną Mańkę czy Felka Zdankiewicza. 
   Ta książka może też  przestraszyć  podobieństwem do współczesnych czasów, ustawki falangistów, brudy polityki, podziały między ludźmi  podsycane jeszcze przez różne ugrupowania. To się dobrze nie skończyło. 
   Skrajne postawy są wpisane w młody wiek, to naturalna kolej rzeczy, że młodzi ludzie się buntują przeciw zastanej rzeczywistości, ale wraz z dojrzewaniem powinno się zauważyć, że wszelkie skrajności są niebezpieczne, że nie każdy nasz  autorytet  wytrzymuje próbę czasu.
   Ta książka jest niesamowita, żywa, okrutna, krwista, jak mówi mój brat, Tarantino mógłby się tutaj wiele nauczyć. Pulp Fiction lat przedwojennych.

poniedziałek, 29 maja 2017

Miłość i inne nieszczęścia

     Ta książka to debiut francuskiego pisarza, Oliviera Bourdeaut, przepiękna historia niesamowitej rodziny - małżeństwa i ich synka. Mama to taki Don Kichot w spódnicy, albo jeszcze bardziej ekscentryczna wersja Phoebe z serialu "Przyjaciele", świat rzeczywisty dla niej nie istnieje, liczy się tylko maleńka wyspa ich rodziny. Nie sposób jej nie lubić, choć czasami jej szaleństwa przerażają nas, "normalsów". Swojego synka nauczyła zwracać się do wszystkich w trzeciej osobie, bo uważa, że przechodzenie na ty czyni nas bezbronnymi. 
   Ojciec wydaje się żyć tylko po to, by spełniać wszelkie życzenia ukochanej, dbać o nią i o synka, poddawać się jej zwariowanym pomysłom. Codziennie nadaje swojej żonie inne imię, tańczą przez całe noce, a potem trudno jest wytłumaczyć spóźnienia syna do szkoły, trzeba wymyślać różne kłamstwa. Syn to zresztą pięknie podsumował:
 "Mój Tatuś zawsze potrafił wymyślać piękne kłamstwa dla ludzi, których kochał". 
   Prowadzą straszliwie nieuregulowany, (jak powiedziałby mój Tatuś - niezgodny z rytmem biologicznym) tryb życia, śmieją się, zmyślają różne historie, wydają przyjęcia i bardzo dużo tańczą, najczęściej do piosenki Niny Simone "Mr Bojangles". Taniec jest dla ich rodziny bardzo ważny, w tańcu jest i prośba i modlitwa, wyznanie miłości. 
   To wydawałoby się  wymarzone dzieciństwo dla młodego człowieka, pełne miłości, humoru, opowieści. Tam grozi się dziecku: "Jeśli nie będziesz grzeczny, to włączę telewizor" - i ta groźba działa. Jednak szaleństwo mamy rozkręca się - i widzimy to z perspektywy męża i syna. Syn nie do końca rozumie, co się dzieje, zauważa tylko, że "płacz w biały dzień to inny poziom smutku". Ojciec wie więcej, bo zna diagnozę lekarzy - choroba dwubiegunowa. 
      Jakże cierpliwym można być dla chorej osoby, gdy się ją kocha. Gdzie przebiega granica między szaleństwem i normalnością. Piękna książka, a "Mr Bojangles" trafi do moich ulubionych melodii. Przesłuchajcie.

czwartek, 18 maja 2017

Ślepnąc od świateł



   "Zły" sześćdziesiąt lat później? Warszawa, przestępczy świat, akcja  dzieje się głównie w nocy - stąd moje skojarzenia. Ale to tylko powierzchowne podobieństwo. Może klimatem bliżej tu do "Pałacu" Grzegorzewskiej. 
    Głównym bohaterem jest młody człowiek, Jacek, dostarczający swoim klientom -  korpoludkom i gwiazdeczkom , jak ich nazywa -kokainę. To inteligentny mężczyzna, uważa się za lepszego od innych przestępców, twierdzi, że ma zasady, jest jednak cyniczny, gardzi światem, który obserwuje, nie ma wobec niego oczekiwań. Rozwozi narkotyki jak garnki Zeptera, nie ma żadnych skrupułów, żadnych wyrzutów sumienia, jest wyprany z większości uczuć.
   Bohaterem tej książki jest także miasto, szczególnie miasto nocą. Autor w wielu momentach personifikuje Warszawę, ale to nie jest ciekawa postać. To rzeczywistość, o  której nie chcemy wiedzieć. Tym światem rządzi niewyobrażalna przemoc, totalne  zepsucie, fałsz, przekupstwo, wszystko co najgorsze. Postaci z tabloidów, aktorzy, dziennikarze, modelki, muzycy - oni są klientami Jacka, dobrymi klientami, dzięki nim zarabia naprawdę duże pieniądze. 
    Bezlitosny jest ten opis nocnej Warszawy. Język powieści jest  mocny, soczysty, ostry. Czujesz, jak to błoto wciąga cię od pierwszej do ostatniej strony, tym bardziej, że nie można się spodziewać hollywoodzkiego zakończenia. 
    To świetna rzecz, ale teraz poszukam czegoś, przy czym trochę odpocznę.
   

niedziela, 7 maja 2017

Świat w płomieniach



      Bardzo wysoka (wyższa ode mnie!) chuda dwudziestoparoletnia artystka Harriet, zwana przez innych Harry, spotyka miłość swojego życia, starszego od niej o dwadzieścia lat Felixa. Dwadzieścia kilka lat później, po jego śmierci próbuje  pozbierać swój roztrzaskany świat, ale zniechęcona traktowaniem kobiet- artystek przez świat sztuki  wymyśla przewrotną grę - proponuje trzem różnym artystom, mężczyznom, by wystawili jej prace jako swoje.
   Badania przeprowadzane na temat uprzedzeń pokazały, że studenci oceniali przedstawioną im pracę surowiej, gdy była podpisana przez kobietę. Płeć artysty determinuje więc nasze oceny. Dodatkowo artysta o nieśmiałym usposobieniu nie ma w zasadzie szans na przebicie się. Magnesem krytyków, widzów, marszandów jest pewność siebie, nawet narcyzm. Nie tylko artyści gotowi są sprzedać duszę, by zaistnieć w mediach, w świecie sztuki. Snobizm rośnie na potęgę. 
    Wszelkie działania Harry, które ona tłumaczy chęcią zemsty na artystycznym środowisku, próbą upokorzenia krytyków, ja odczytuję jako rozpaczliwe wołanie o uwagę - męża, dzieci, widzów. Ktoś z przyjaciół nazwał ją wyemancypowaną sawantką, jest zainteresowana filozofią, sztuką, neurobiologią. Każdy artysta, choć niekiedy symuluje lekceważenie wobec opinii innych, przecież tak naprawdę karmi się osądami widzów czy krytyków, to one podlewają jego ego. Artyści często są  (świadomie czy też nie) bohaterami  filmu pod tytułem "JA". Chodzi głównie o widzów, o frekwencję na tym filmie. 
   Harry nie chce się pogodzić z podziałem świata na kobiety i mężczyzn, na czarnych i białych, normalnych i nienormalnych i z konsekwencjami tego podziału. Jej eksperyment i ją samą poznajemy z relacji  wielu osób, dzieci, przyjaciół, mężczyzn, pod których nazwiskami wystawiała swoje prace. Każdy mówi innym stylem, ich relacje bywają sprzeczne, ale to my mamy zadecydować, co uznamy za prawdę o Harry. 
   Czym jest gust? Mamy własny czy ulegamy zbiorowemu , narzuconemu przez innych? Czy powinniśmy poznawać dzieło bez żadnej  informacji o twórcy, czy wiedza o jego życiu pomoże nam  je zrozumieć? 
   To mocna książka, bardzo rozwijająca, zostawiła mi kilka nazwisk, kilka haseł, które chcę poznać bliżej. I kilka pytań. 

wtorek, 18 kwietnia 2017

Jak pokochać centra handlowe



       Tę książkę Natalii Fiedorczuk, laureatkę "Paszportu Polityki", wypatrzyłam w Biedronce. Gdy staliśmy z najlepszym z mężów przy kasie, sympatyczna pani zeskanowała cenę i zapytała "Kupiła pani dla męża, co?". Otóż nie, gdyby tytuł tej książki był misją, nie dałabym rady, mój mąż nigdy nie pokocha centrów handlowych. Czuje się w nich tak jak "Góral na zakupach" - obejrzyjcie kabaretowy monolog  Roberta Korólczyka .
        Ta książka jest jednak o czymś zupełnie innym. To wnikliwa i gorzka analiza siermiężnej polskiej rzeczywistości, z jaką spotykają się w naszym kraju młode matki, młode małżeństwa. To próba przełamania tabu zakorzenionego w naszym społeczeństwie, wedle którego każda Polka może tylko  po cichu i w kącie narzekać na swój los, bo dla innych musi prezentować postawę "matki typu A", wiecznie zadowolonej, radosnej, spełniającej pielęgnowane od dzieciństwa, podlewane  przez  otoczenie marzenia o byciu żoną, matką, kurą domową. 
        Kończymy szkołę, często studia, zdobywamy fachową wiedzę w jakiejś dziedzinie. Nikt nas jednak nie przygotowuje do roli żony czy matki. Popełniamy mnóstwo błędów, nie radzimy sobie, to powoduje mnóstwo wyrzutów sumienia, poczucie, że nie sprawdzamy się w tej najważniejszej roli. A narzekać nie wolno, nie wypada.  Zdesperowane kobiety, nie potrafiące często ogarnąć tej małżeńskiej czy rodzicielskiej rzeczywistości, często szukają wsparcia, przy piaskownicy na osiedlu, wśród koleżanek w podobnej sytuacji, albo w internecie, choć tam oprócz szczypty współczucia wylewa się na nie wiadro hejtu. Niektóre kobiety zaglądają na takie fora by nakarmić się, przekonaniem, że inne mają gorzej. 
   "Jak pokochać centra handlowe" to taki pamiętnik zmęczonej kobiety. Każda z nas znajdzie w niej trochę siebie, swoich frustracji, obaw, niewypowiedzianych żalów. Świetnie napisana, mądra książka. 


środa, 12 kwietnia 2017

Wysokie góry Portugalii



             Yann Martel to kanadyjski pisarz urodzony w Hiszpanii, najbardziej znany jako autor "Życia Pi". Nie pisze wiele, ale jego książki są mieszaniną baśni, dziwnych historii, niesamowitych zbiegów okoliczności. Mnie się bardzo podobała jego "genderowa" powieść "Ja", choć zdaję sobie sprawę z tego, że w naszym kraju nie mogła zostać dobrze przyjęta.
            "Wysokie góry Portugalii" to powieść składająca się z trzech części. Pierwsza dzieje się na początku XX wieku w Lizbonie, a jej bohaterem jest młody kustosz, Tomas. W ciągu jednego tygodnia straciła trzy ukochane mu osoby, ukochaną, małego synka i ojca. Niektórzy nie mogąc się pogodzić ze śmiercią najbliższych tracą radość życia, inni popadają w różne nałogi, Tomas w ramach buntu przeciw  światu, przeciw śmierci, zaczyna chodzić tyłem. Przypadkowo natrafia na dziennik siedemnastowiecznego misjonarza i postanawia odnaleźć opisywany przez niego artefakt. 
             Bohaterem drugiej części jest żyjący w 1939 roku w małym miasteczku patolog - Eusebio - miłośnik książek Agaty Christie. Pewnego dnia trafia do niego wdowa i prosi o autopsję męża, którego zwłoki przyniosła w walizce. 
             Trzecia część to czasy już bardziej współczesne, lata osiemdziesiąte w Kanadzie. Peter, po śmierci żony nie umie sobie poradzić ze swoim życiem, rezygnuje z funkcji senatora i postanawia osiedlić się w Portugalii, kraju, z którego pochodzili jego rodzice. Dopiero wtedy zaczynamy rozumieć, co łączy te trzy historie .
           Podobnie jak w "Życiu Pi" język powieści jest przecudownie plastyczny, barwny, czytając tworzymy w głowie adaptację tej historii. Cała powieść dzieje się w niespiesznym rytmie fado, pełno w niej symboli, alegorii i ciekawych skojarzeń: "..życie stawia tu niespieszne kroki" czy "podczas rozwodu dziecko staje się łupem wojennym".
           To powieść o tym, jak cierpimy po Stracie, jak przeżyć odejście najbliższej osoby. To baśń, ale o rzeczach ostatecznych, o tym, jak wielkim wyzwaniem naszych czasów jest próba pogodzenia miłości i straty, wiary i rozumu. Fides et ratio. Po prostu.
           Wiele lat temu przeczytałam, że  Yann Martel, gdy usłyszał, że kanadyjski premier chwali się, że niewiele książek w życiu przeczytał (chodzi o jednego z poprzednich premierów, bo obecny, Justin Trudeau, jest zaprzeczeniem tamtego), wysłał premierowi 100 książek, które ten absolutnie powinien przeczytać. Niestety, nie mogłam znaleźć tej informacji w sieci. Szkoda, chętnie zajrzałabym na tę listę.

wtorek, 28 marca 2017

Światło między oceanami

    
      To oczywiście przypadek, że autorką kolejnej mojej lektury jest pochodząca z Australii M.L.Stedman i że wojna (tym razem I wojna światowa) nie pozostaje bez wpływu na losy bohaterów. Trochę się wzbraniałam przed tą książką, promocja była dosyć nachalna, ale widać zdarza się, że reklama zachęca do niezłych "produktów".
    W 1920 roku Tom, młody inżynier, nie mogąc sobie poradzić z przeżyciami wojennymi, postanawia przyjąć posadę latarnika na maleńkiej niezamieszkanej  wyspie Janus Rock, leżącej niedaleko Australii. W miasteczku Perth poznaje młodą żywiołową Isabel, która godzi się wyjść za niego i dzielić jego samotność i niełatwe życie na wyspie. 
   Trudno o większą różnicę charakterów - Tom jest wycofany, introwertyczny, praktyczny do bólu , a zasady to dla niego świętość. Isabel z kolei jest pełna życia, ciekawa świata, pomysłowa. Chcieliby mieć dużą rodzinę, niestety, Isabel trzykrotnie traci dziecko. To wygląda na wysłuchaną przez Boga modlitwę - do wyspy przybija łódź, a w niej martwy mężczyzna i żywe niemowlę. Tom uważa, że powinni zgłosić to do władz, Isabel namawia go, by zatrzymali dziecko. 
   Dopiero w połowie książki dowiadujemy się, jak to się stało, że niemowlę trafiło na wyspę i wtedy zaczynamy trochę inaczej oceniać postępowanie Isabel i Toma. Niewłaściwe wybory, kłamstwa wypowiadane niby w słusznej sprawie, wszystko, co robimy ma swoje konsekwencje. Kiedy podejmujemy jakieś trudne decyzje, szczególnie takie, które dotyczą nie tylko nas, rzadko, zbyt rzadko zastanawiamy się nad ich skutkami dla innych ludzi. A przecież dobro wraca do nas, ale zło także...
"Dobro i zło są jak cholerne węże, splatają się ze sobą tak ciasno, że człowiek nie potrafi ich rozróżnić, dopóki obu nie zastrzeli. Tyle że wtedy jest już za późno."
   Gdybym miała porównać te dwie ostatnie książki, nie byłoby łatwo - literacko na pewno Flanagan, bardziej wciąga historia Stedman, obie zostawiają pytania, z którymi trzeba się samemu zmierzyć, ale zostaje dłużej Flanagan i jego "Klaśnięcie jednej dłoni". Spróbujcie.
    

piątek, 17 marca 2017

Klaśnięcie jednej dłoni



      Tasmanię kojarzyłam ( literacko) tylko z opowiadaniem Jacka Londona "Niech to żółwie Tasmana" , które przeczytałam wieki temu i które bardzo mi się podobało, muszę je sobie przypomnieć w najbliższym czasie.
       Akcja książki Richarda Flanagana "Klaśnięcie jednej dłoni"  rozgrywa się na Tasmanii właśnie. W 1954 roku w pewną okropną śnieżycę Maria Buloh, słoweńska emigrantka, opuszcza swój dom, zostawia męża i kilkuletnią córkę. Trzydzieści pięć lat później jej córka Sonja wraca na Tasmanię, odwiedza ojca, próbuje odpędzić powracające koszmary pełnego przemocy dzieciństwa, braku miłości. 
    Stopniowo autor odsłania nam coraz więcej faktów z życia Marii i jej męża Bojana. Krótkie rozdziały są  jak klocki układanki, dzięki którym  dowiadujemy się, jak ogromną krzywdę wyrządziła im wojna, jak szukali swojego bezpiecznego miejsca, jak próbowali stworzyć dom w nowym kraju. Przyjechali do Australii by uwolnić się od wojny, od wspomnień, okrucieństw, które widzieli, przeżyli.
"Miłość to most. A bywają ciężary, pod którymi most pęka."
 Flanagan pokazuje  nam też dzieciństwo i młodość Sonji, która posiadła umiejętność kurczenia się i znikania w sobie, gdy ojciec wracał do domu pijany. 
    Rozdzierające są rozważania Sonji, czy gdyby matka jej nie opuściła, ona sama miałaby szansę wyrosnąć ma lepszego człowieka. Gdy Sonja zachodzi w ciążę boi się, że nie będzie potrafiła kochać, że będzie taka jak ojciec. 
    To przejmująca historia o szukaniu swojego miejsca, o potrzebie miłości i przede wszystkim o przebaczeniu. Niesie jednak maleńką nadzieję. 

czwartek, 9 marca 2017

Słowik



    "Jeżeli moje długie życie czegoś mnie nauczyło, to tego, że miłość pokazuje nam, kim chcemy być, wojna zaś - kim jesteśmy."
         Tak zaczyna się książka amerykańskiej autorki, Kristin Hannah. Narratorką jest starsza pani mieszkająca w Ameryce, która wspomina przeszłość i - jak mówi - ludzi, których zgubiła. Ta książka to piękna historia dwóch sióstr, starszej Vianne i młodszej Isabelle. Kiedy zaczyna się wojna we Francji, gdzie mieszkają, starsza ma dwadzieścia parę lat, młodsza zbliża się do pełnoletności. 
         Zbuntowana Isabelle nie może się pogodzić z okupacją Francji i dołącza do ruchu oporu. Jej siostra opuszczona przez męża, który najpierw zgłasza się na wojnę, a później zostaje wzięty do niewoli,  nie tylko zmaga się z trudnościami codziennego wojennego życia, ale musi przyjąć do swojego domu niemieckiego oficera. Obie siostry wielokrotnie wystawiane są przez los na bardzo trudne próby, poddawane testom, których większość z nas nawet sobie nie może wyobrazić. To przecież te trudne momenty w naszym życiu najlepiej pokazują nas jako ludzi, ile jesteśmy w stanie znieść dla idei, ile poświęcić dla najbliższych. 
         Ciekawie pokazana jest relacja między siostrami, interesująca  jest też postać ojca, który musi się nauczyć kochać córki w tych trudnych czasach, a wcześniej bardzo się przed tą miłością bronił. 
         To historia zmyślona i może trochę zbyt przewidywalna. Może nie do końca jest to wojenna laurka, ale mimo wszystko filtr idealnej postawy niezłomnych bohaterek, przez który autorka pokazuje okrucieństwa wojny, rozmywa jej prawdziwy obraz.

niedziela, 26 lutego 2017

W imię dziecka


   Ta książka zwróciła moją uwagę prostą, ascetyczną okładką, nazwisko autora - Ian McEwan, też nie było mi obce, a i wydawnictwo Albatros bardzo lubię. 
   Bohaterką powieści jest Fiona, prawie sześćdziesięcioletnia kobieta, sędzia sądu rodzinnego w Anglii. Wierzy w przepisy prawa , słynie z bardzo dokładnych, świetnie napisanych uzasadnień orzekanych wyroków, potrafi więc ze swoich decyzji służbowych świetnie się tłumaczyć. Niestety, w życiu osobistym nie potrafi wytłumaczyć mężowi, dlaczego się od niego oddaliła.
   Fiona podejmuje bardzo trudne decyzje, o rozdzieleniu bliźniąt syjamskich, o przyznaniu opieki nad dziećmi jednemu z rodziców, o zakazie kontaktów z dzieckiem przez innego rodzica. Pewnego dnia ma zadecydować o tym, czy szpital może dokonać transfuzji chorego na raka siedemnastolatka, którego rodzice - świadkowie Jehowy - nie zgadzają się na ten zabieg. 
   Czy Fiona postąpiłaby inaczej, gdyby nie pojechała do szpitala i nie poznała Adama? Nie wiemy. Czy życie ludzkie jest cenniejsze niż godność? A może mamy wypaczone rozumienie tej godności? Jak orzekać w sprawach małżeństw, gdy sypie się własne małżeństwo. Jak orzekać w sprawach dzieci, gdy odkładało się macierzyństwo na później i w końcu właściwy czas minął? Jak nie przynosić do domu stresów związanych z pracą?
   Wylewa się ostatnio mnóstwo błota na sądy i sędziów. To też ludzie, popełniają czasem błędy, ale nie sposób nie podziwiać ich pracy. Nie jest łatwa. 

czwartek, 16 lutego 2017

Perła


    Na księdza Grosera się czeka. Każdy chciałby mieć tak mądrego, odważnego proboszcza, dla którego kapłaństwo to "żebranie o każdego człowieka dla nieba", który jest drogowskazem dla ludzi, nie brakuje mu jednak poczucia humoru i pewnych małych słabostek, dzięki czemu rozumie też słabości innych. 
    Poprzednie części tej historii jednak bardziej mi się podobały. Tutaj, w "Perle" Jana Grzegorczyka, miałam wrażenie, że czytam zlepione trochę na siłę dwie historie, choć obie bardzo ciekawe, kilka wątków autor pozaczynał, nie zakończył. Nierówna ta powieść, bo oprócz tych słabszych fragmentów jest w niej bardzo wiele takich chwil, kiedy trochę się zatrzymujemy i zastanawiamy. Jak to jest z naszą pobożnością. Gdybym miała uogólniać, choć generalizowanie zawsze jest pewnym uproszczeniem, to wiara w naszym społeczeństwie wydaje mi się taką wiarą "ludową", strasznie naiwną i prościutką, z sentymentem do - jak to mówi ksiądz Groser - religijnych świerszczyków, które próbują maluczkim objaśniać świat łopatologicznie. Bez zadawania pytań, bez wątpliwości, tylko katechizm, jako gotowa odpowiedź na wygodne pytania, które zadał ktoś inny. 
     A tymczasem papież Benedykt mówił, że wiara to wspinaczka. Powinniśmy w niej wzrastać, mamy prawo zadawać pytania, szukać na nie odpowiedzi, szukać duchowych przewodników, którzy nie tyle zaprowadzą do Boga, bo to nasza droga, ale chociaż oświetlą kawałek tej drogi.
    A jednak warto przeczytać "Perłę", warto przy niej podumać, trochę się pośmiać. I zapamiętać mądre rzeczy, jak to arabskie przysłowie:
"Mędrzec rozumie głupca, ponieważ sam był kiedyś głupcem, ale głupiec nie rozumie mędrca, ponieważ nigdy nie był mądry."

   

wtorek, 7 lutego 2017

Sto milionów dolarów



     Zmęczona próbnymi  maturami, zajęciami dla maturzystów, sprawdzianami i ich wersjami 2.0 i 3.0 z radością odkryłam w księgarni kolejną powieść Lee Child`a  o Jacku Reacherze.  Pisałam już kiedyś o jednej z powieści tego cyklu i wtedy zastanawiałam się, kiedy autor postanowi zakończyć tę serię. To już ponad dwadzieścia odcinków, a przecież Jack Reacher to nie Krzysztof Ibisz i trochę się jednak starzeje, dawno  przekroczył pięćdziesiątkę i może wkrótce nie dać rady rozprawiać się ze złem tego świata. Nie przypuszczałam, że pomysł nowej książki może być tak prosty - tym razem otrzymaliśmy prequel. Rzecz się dzieje w 1996 roku, nasz bohater jest po lepszej stronie czterdziestki, jeszcze służy w armii i zostaje mu przydzielona pewna tajna misja. Oczywiści misja się udaje, Jack po raz kolejny ratuje świat, ale przy lekturze jest sporo przyjemności i przede wszystkim totalny relaks, a o to przecież chodzi, szczególnie w ferie.
   Chciałabym jeszcze namówić Was na obejrzenie filmu Jima Jarmuscha "Paterson". Jego bohaterem jest  Paterson, kierowca autobusu w amerykańskim mieście Paterson, postać nieciekawa dla każdego innego reżysera, a tu oglądamy jego życie, a właściwie trochę je podglądamy i widzimy pochwałę zwyczajności. Codzienne życie bez fajerwerków może być piękne, tak piękne, że potrzeba poezji by to szczęście utrwalić. Może potrzeba nam takiej zadumy nad codziennością, radowania się małymi rzeczami, słuchania innych, ale takiego słuchania prawdziwego, a nie czekania, aż będziemy mogli odbić się od jakiegoś słowa  naszego rozmówcy i nareszcie zacząć mówić o sobie. Jeśli będziemy potrafili znaleźć w sobie trochę tej radości, wtedy nawet przypadkowe spotkanie z drugim człowiekiem może przywrócić nadzieję. 

piątek, 20 stycznia 2017

Ósme życie



     Koniec roku i początek następnego sprzyjają podsumowaniom, rankingom, także w dziedzinie literatury. Gdy przeglądałam posty na moim blogu z poprzedniego roku, zastanawiałam się, która z tych książek okazała się dla mnie najlepsza, najważniejsza. Postawiłabym na pudle trzy książki, ale trudno mi określić kolejność między nimi. Na pewno wśród zwycięzców będą "Małe życie" Hanyi Yamagihary, "Droga" Cormaca McCarthy`ego i "Genialna przyjaciółka" Eleny Ferrante. Ale już dziś, pod koniec stycznia, jestem prawie pewna, że znam już tegoroczną laureatkę. Po prostu nie wyobrażam sobie, aby jakaś książka tak mocno mnie poruszyła, wciągnęła i zachwyciła jak "Ósme życie" Nino Haratischwili. Absolutne "must-read".
     Autorka mieszka od lat w Niemczech, ale urodziła się w Gruzji. To młoda pisarka, niedawno skończyła trzydzieści lat, trudno w to uwierzyć gdy się czyta ponad 1000 stron tak dojrzałej, mądrej powieści. "Ósme życie" to soczysta, epicka opowieść o losach pewnej gruzińskiej rodziny od początku dwudziestego wieku do współczesności, ukazana na tle wydarzeń, które musiały wpłynąć na losy bohaterów, a właściwie głównie bohaterek, bo to kobiety są w tej powieści najciekawsze, najsilniejsze. 
Jedna z bohaterek  mówi do wnuczki:
"Ty jesteś nitką, ja jestem nitką, razem stanowimy mały ozdobnik, a z wieloma innymi nitkami tworzymy wzór. Każda nitka jest inna, innej grubości i innego koloru. Trudno objąć wzrokiem cały wzór, ale kiedy się patrzy jednocześnie na wszystkie nici, wtedy ukazują się fantastyczne rzeczy".
     Mieliśmy "Wojnę i pokój", a na kartach tej powieści czytamy o miłości i strachu, o tym, że każda miłość zagraża życiu, ale też że bez tej miłości po prostu życia nie ma, o tym, że nie można się odciąć od wojny, wszędzie nas dopadnie, że marzenia czasem przeszkadzają dostrzec to, co w życiu jest naprawdę istotne, o tym, że nasze losy splecione są z nitkami innych osób, z nitkami wydarzeń, które wpływają na naszą rzeczywistość.  I w tym wszystkim Gruzja, jej zawirowane losy, specyficzny charakter mieszkańców, autorka pisze o Gruzji z ogromną miłością, ale potrafi też krytykować to, co przeszkadza w rozwoju. 
   Za oknem zimno, śnieg, nie trzeba wychodzić z domu.  Ciepły koc, kubek herbaty i "Ósme życie" wystarczą, tylko uważajcie - wciąga. 
   


środa, 11 stycznia 2017

Slow life


    Przyciągnął mnie tytuł tej  książki. Kilka lat temu z wypiekami na twarzy czytałam książkę Carla Honore "Pochwała powolności", którą polecili mi rodzice mojego ucznia.To książka o tym, jak bardzo gonimy w życiu za wszystkim, jak szybko żyjemy, jak mało cieszymy się różnymi aspektami życia, naturą, jedzeniem, miłością. Przeczytajcie, może niewiele zmieniłam w swoim życiu po tej książce, ale wracam do niej z refleksją, zadumą nad codzienną bieganiną.
   "Slow life według ojca Leona" powinna leżeć na półce niedaleko tamtej książki. To zapis rozmów ojca Leona Knabita, charyzmatycznego benedyktyna z Tyńca, z sześcioma osobami: Marcinem Prokopem, Anną Dymną, Cezikiem, Markiem Kamińskim, Joanną Kołaczkowską i Krzysztofem Skórzyńskim. Ojciec Leon mówi, że jego hobby to człowiek i naprawdę widać to w tych dialogach. Ciekawi go wszystko, a rozmówcy chętnie dzielą się swoimi przemyśleniami na temat życia i spraw, które za ważne w swoim życiu uznają. 
    To rzadka możliwość przyjrzenia się rozmowie prawdziwej. Popatrzcie na wywiady telewizyjne, posłuchajcie radiowych, jak często rozmówcy tylko czekają na jakieś wypowiedziane przez interlokutora słowo, by się od niego odbić i mówić o sobie. A w tej książeczce poznajemy bliżej i ojca Leona i jego gości, wczytujemy się i w tę poważniejszą część spotkania i w tę wesołą także, chciałoby się wziąć swój kubek herbaty i usiąść obok. 
   Zachwyciło mnie jedno ze zdjęć, którymi uzupełniono tę książkę. Ścieżką wśród zieleni, nad Wisłą idą dwaj panowie - Marek Kamiński i krok za nim ojciec Leon.  Znany podróżnik rozgląda się, patrzy z ciekawością na świat wokół, a zakonnik pochylony patrzy w ziemię. Każdy z nas pielgrzymuje, każdy w inny sposób.
   Zostawiam Was ze słowami ks. Tadeusza Fedorowicza przytoczonymi przez ojca Leona:
Błogosławieni, którzy umieją śmiać się z siebie, bo będą mieli ubaw do końca życia".

czwartek, 5 stycznia 2017

10 grudnia



      Dziwne czasami mogą być powody, dla których wybieramy jakąś książkę - te najczęstsze to chyba recenzje - albo kogoś nam bliskiego, albo przeczytane w jakiejś gazecie, usłyszane w radio lub telewizji.(A może przeczytane na jakimś sympatycznym blogu 😉 ). Na książkę George`a Saundersa zwróciłam uwagę przez notkę biograficzną - przeczytałam, że autor jest z wykształcenia geofizykiem. Ponieważ znam pewnego informatyka - geofizyka, który pisze świetne opowiadania, pomyślałam, że warto spróbować.
     "10 grudnia" to zbiór 10 opowiadań stanowiących genialne podsumowanie naszych czasów, tego, do czego jesteśmy zdolni, do czego dążymy, czego się obawiamy. Forma czasami zaskakuje, pomysły zaskakują zawsze, a żywy język jest  dodatkową, ważną cechą spotykanych bohaterów. 
    Bardzo podobała mi się "Ucieczka z Pajęczej Głowy" - przerażająca wizja przyszłości, taka trochę inna wersja "Mechanicznej pomarańczy" Burgessa, gdzie więzień staje się testerem leku, który ma za zadanie chemicznie sterować miłością. 
    Jeśli ktoś otarł się kiedyś o pracę w korporacji, niech koniecznie przeczyta "Upomnienie" - to okólnik wysłany do pracowników mający ich zmotywować do lepszej pracy. Ale język, styl jest fantastycznym naśladowaniem specyficznego  korporacyjnego słownictwa.
   Największe jednak wrażenie zrobiło na mnie opowiadanie "Al Roosten", świetnie ukazujące, co się stanie, jeśli nie posłuchamy naszego sumienia. Jest takie opowiadanie Mrożka "Mój przyjaciel nieznajomy". Bohater przechodzi obok piwnicznego okienka i widzi szamocącego się gołębia. Próbował się wydostać na powietrze, ale nie znalazł już dziury, przez którą prawdopodobnie dostał się do środka. Przechodniowi przemknęła przez głowę myśl o uratowaniu ptaka, ale musiałby znaleźć gospodarza domu, wytłumaczyć o co chodzi, pewnie zejść z nim do piwnicy, a przecież nie ma czasu. Rozterki nie trwają długo, kilka chwil, gdy mija piwniczne okienko. No właśnie, mija. I widzi, jak pewien nieznajomy człowiek kłania mu się i mruga porozumiewawczo. Bohater przystanął, odwrócił się, by spojrzeć na nieznajomego - i zauważył, że spod płaszcza wystaje tamtemu kosmaty ogon.
   Opowiadania Saundersa to perełki, oburzają, czasem śmieszą, prowokują. Nie zostawiają nas obojętnymi, a to przecież największa zaleta literatury.