czwartek, 10 września 2015

Szału nie ma



   Uległam reklamie. Myślałam, że jestem uodporniona na wszelkie jej formy, może poza marketingiem szeptanym, ale tylko, gdy moi bliscy zachwalają jakiś produkt. A jednak, zmasowany atak wymierzony w czytelnika podczas promocji książki "Co nas nie zabije" Davida Lagercrantza sprawił, że ugięłam się i przeczytałam tę książkę. 
   Reklamowana jako kontynuacja bestselerowej trylogii "Millennium", z jednej strony mi się spodobała, z drugiej jednak rozczarowała. Tamte książki Larssona powaliły mnie. Zresztą nie tylko mnie - najlepszy z mężów specjalnie wziął urlop, by nic mu nie przerywało czytania. Wtedy, gdy czytałam te książki, przypominały mi się moje marzenia o dziennikarstwie - chciałam zajmować się reportażem społecznym, tak pisać, by zmieniać coś w ludziach, zwracać uwagę na niedoskonałości rozwiązań prawnych, systemowych. Choć marzenia uleciały, a może po prostu zostały zastąpione innymi, mam ogromny podziw i sentyment do tych dziennikarzy, którzy potrafią w swojej pracy wpływać na to, by tak pozytywnie zmieniać świat. 
   Czego się spodziewałam po książce Lagercrantza? Czegoś nowego i to niekoniecznie nowego wątku, bo to było oczywiste. Na pewno czekałam na  starych bohaterów, ale dlaczego są  tak przewidywalni? Oczywiście nie oczekiwałam, że Lisbeth (dla mnie jedna z najciekawszych kobiecych postaci w literaturze) urodzi piątkę dzieci, włoży fartuszek i co niedziela będzie piekła szarlotkę, ale chciałam być trochę i przez nią i przez Mikaela zaskoczona. Tego na pewno zabrakło. 
   Z drugiej jednak strony czytałam z zainteresowaniem, trochę dowiedziałam się o sawantyzmie, ucieszyłam się, że liczby pierwsze są tak przydatne w szyfrowaniu, itd. Swoją drogą, kiedy autor chciał podzielić się z czytelnikiem szerszą wiedzą na jakiś temat, robił to, moim zdaniem, bardzo nieudolnie, albo prowadził swego rodzaju wykład, zupełnie ni z gruszki, ni z pietruszki, albo rozpoczynał rozdział od informacji dodatkowych. Bardzo to nienaturalne. Widać, że Lagercrantz nie ma zbyt dużego doświadczenia w pisaniu literatury pięknej.
   A jednak nie żałuję. Ulubieni bohaterowie wsadzeni w powieść Iana Fleminga. Raz można spróbować, czy to smakuje, ale nie chciałbym, aby ten pomysł był kontynuowany. Bywają ludzie trudni do zastąpienia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz