sobota, 11 czerwca 2016

Serce umiera ostatnie




    Z wewnętrznej okładki tej książki patrzy na mnie Margaret Atwood, autorka powieści. Siedzi w fotelu, otoczona zielenią, na głowie ma wielki, pomarańczowy kapelusz, okulary trochę opuszczone, widać więc uśmiechnięte oczy, ale najciekawszy jest uśmiech na ustach kanadyjskiej pisarki - wyraża poczucie humoru, dystans do świata i chyba też do siebie, tak jakby przed chwilą powiedziała puentę zabawnego dowcipu.
   Pisałam już kiedyś, że bardzo lubię kryminały i sensacje, ale nie wspomniałam chyba jeszcze o innym temacie literatury, który fascynował mnie już w liceum - utopia i antyutopia. Oczywiście więc Orwell, Huxlay, ale i Jean Christophe i jego "Globalia", a z naszych, polskich autorów zarówno "Mikołaja Doświadczyńskiego Przypadki" Krasickiego, jak i współczesne Zajdla "Limes inferior" czy "Paradyzja". To fascynujące przyglądać się  przyszłym światom wymyślonym przez pisarzy, ale czasem i straszne, gdy widzimy, jak blisko nam współczesnym do okropności tych stworzonych światów.
   Znałam wcześniej tylko jedną powieść Margaret Atwood - "Opowieść podręcznej", swoją drogą bardzo ciekawy film na podstawie tej powieści nakręcił ponad dwadzieścia lat temu Volker Schlondorff, grali w nim m.in. Natasha Richardson i Robert Duvall.
   "Serce umiera ostatnie" to opowieść o młodym małżeństwie żyjącym w niedalekiej przyszłości. Stan był kontrolerem jakości w fabryce robotów (Sprawdzał moduły empatii !!!), a jego żona Charmaine opiekowała się starszymi ludźmi. Radzili sobie nieźle, gdy ogromny krach ekonomiczny sprawił, że utracili najpierw swoje etaty, później dom. Zamieszkali w samochodzie, żyli z nędznych groszy, jakie Charmaine zarabiała jako barmanka w obskurnej knajpie.
"Nie można się najeść tak zwaną wolnością osobistą, a duch człowieczeństwa nie zapłaci rachunków".
 Życie wydawało się coraz gorsze, więc zdecydowali się wziąć udział w projekcie Pozytron.
Jest to wielki eksperyment społeczny, w którym uczestnicy w zamian za pracę i dach nad głową, zgadzają się spędzać co drugi miesiąc w więziennej celi. 
"Bo obywatele zawsze są trochę więźniami, a więźniowie zawsze są trochę obywatelami."
   Oczywiście cały eksperyment okazuje się wielkim przekrętem i zamachem  na wolność. Para bohaterów to zwykli ludzie, konformiści, na pewno z własnej woli nie podjęliby próby ucieczki czy walki z systemem, ale w zasadzie to inni za nich decydują, wplątując ich w coraz bardziej koszmarne i nieprawdopodobne historie. 
   Ta książka jest połączeniem komedii, więziennego kryminału, społecznego ostrzeżenia i nie wiem jeszcze czego, ale przeczytać ją warto. To krzywe zwierciadło pokazujące nas bez makijażu, Atwood ma dowcipny, ironiczny styl, dużą sympatię dla słabości i wad swoich bohaterów, dodatkowy smaczek stanowią nowe słowa, wymyślony język specyficzny dla literatury opisującej niezupełnie idealne światy przyszłości, częste są też eufemizmy, które mają złagodzić okrutne działania systemu. 
    Mam nadzieję, że świat nie pójdzie w takim kierunku, ale może dlatego warto czytać takie książki, by przed tą perspektywą się obronić. 
   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz