środa, 25 listopada 2015

Znalezione nie kradzione


 
  Bardzo lubię wiele książek Stephena Kinga, choć nie wszystkie. Mam wrażenie, że idąc w ilość, czasem gubi jakość. Niektóre ekranizacje podobały mi się jeszcze bardziej niż książki, najczęściej dzięki genialnym aktorom, wspomnę tu Jacka Nicholsona w "Lśnieniu", Toma Hanksa w "Zielonej Mili", Kathy Bates w "Dolores" i "Misery" czy Tima Robinsa i Morgana Freemana w "Skazani na Showshank". 
   Pierwszą książkę Kinga  przeczytałam prawie 23 lata temu, uczyłam w podstawówce i pewien uczeń ósmej klasy, z którym było sporo problemów, powiedział mi podczas jakiejś długiej rozmowy, że bardzo lubi książki Stephena Kinga, pożyczył mi swoją ulubioną: "Wielki marsz". W tamtych czasach historia turnieju, w którym chętni idą znęceni ogromną nagrodą w wielokilometrowym marszu, gdzie każdy, kto zasłabnie jest zabijany, wydawała mi się czystą fantazją. Dziś po tym, co już widziałam w telewizji lub czytałam w prasie, myślę, że nie jesteśmy daleko od takich konkursów.
   Wolę te książki Kinga, w których jest po prostu ciekawa, niesamowita, przerażająca nawet, ale jednak realna historia niż groza przetykana zjawiskami nadprzyrodzonymi, jak bajka, ale dla tych, którzy lubią się bać.
   "Znalezione nie kradzione" to opowieść kryminalna. Początek przypomina trochę "Misery". Morris Bellamy, zafascynowany Jimmim Goldem, bohaterem serii książek, napada na autora, zabija go , kradnie trochę jego pieniędzy i notesy z nigdzie nie publikowanymi utworami.  Trafia do więzienia za  inne przestępstwo, nie zajrzawszy nawet do notesów, ale zdążył ukryć swój skarb. Znajduje go nastolatek, którego także porwała postać Jimmiego Golda. 
   Ciekawa jest postać Morrisa, młodego przestępcy (po wyjściu z więzienia jest już starym przestępcą), który przez całe życie, za wszystkie swoje niepowodzenia obwiniał innych, matkę, kumpla, pisarza, który ostatni tom serii napisał nie tak, jak powinien i sprawił, że jego idol zamiast zostać  brzuchatym Piotrusiem Panem, dojrzał, założył rodzinę, zaczął pracować w agencji reklamowej. A przecież, jak pisze King:
"... większość z nas staje się każdym"
   Fajna książka, wiem, że to oklepany przymiotnik, ale tutaj pasuje najbardziej. Cieszę się, że ją przeczytałam, ale prawdę mówiąc, wolałbym przeczytać chociaż jedną książkę o Jimmim Goldzie, gdyby takie istniały.
   Taka książka to chwilowy odpoczynek, ucieczka od sprawdzianów, polityki w telewizji, po kilku miesiącach może niewiele z niej zastanie, ale tak to bywa:
"Czas bezlitośnie oddziela głupie od niegłupiego".

   

1 komentarz: